sobota, 28 grudnia 2013

"Koncert" (Uruha x Ruki)

Więc natchniona (znudzona) podczas pracy (opierdalania się) postanowiłam napisać to cudo (dramat). Krótkie bo krótkie, ale lepszy rydz niż nic :D
Powiem jeszcze tyle, że opowiadanie pierwotnie napisane było w pierwszej osobie, ale coś mnie natchnęło i aktualnie wygląda tak, jak wygląda. Miałam wysłać to koleżance do korekty, ale po prostu mi się nie chciało, więc sama pozmieniałam to, co mi się nie podobało ;-;
Komentujcie, proszę. Trzeba udobruchać ego, żeby pojawiło się kolejne opowiadanie :D


_______________________________________________________


  Po raz kolejny tej nocy przewrócił się na łóżku, kładąc się na drugi bok. Spojrzał przez okno, za którym roztaczało się gwiaździste niebo. Chciał wierzyć, próbował sobie wmówić, że przyczyną jego bezsenności jest pełnia.
Nic bardziej mylnego.
Tuż za jego oknem uśmiechał się do niego szyderczo wąski rogal księżyca w nowiu, przypominający raczej smugę, jaką pozostawia za sobą spadająca gwiazda. Kpił sobie z niego.
  Znów położył się na prawym boku. Westchnął ciężko i zamknął oczy. Po co się okłamuję - pomyślał.
Wiedział, co było powodem tej insomnii.
A raczej - KTO.
  Wiedział, że musi się do tego przyznać. Przyznać się przed samym sobą i uświadomić sobie, co tak naprawdę się wydarzyło. W końcu, nadal czuł na swoich ustach jego smak. Słodki i niewinny a   jednocześnie intensywny.
  Dotknął kciukiem dolnej wargi. Z jego ust wyrwało się tęskne westchnięcie.
Dlaczego jestem takim wielkim kretynem? dlatego zrobiłem to w taki sposób? Dlaczego w takim miejscu? Ukrył twarz w dłoniach i załkał gorzko.
  Pomimo targających nim uczuć i strajkującego głośno serca, które zdawało się zaraz wyskoczyć z piersi, jego umysł znów powrócił pamięcią do wydarzeń sprzed kilku godzin. Tylko kilka godzin w przeszłość dzieliło go od tego momentu, w którym przez chwilę poczuł się prawdopodobnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.

  Na początku niby wszystko było okej. koncert jak każdy inny. Emocje, pot, hałas i typowe, ostentacyjne zachowanie Rukiego. Nic niezwykłego...? Uruha, jak podczas każdego koncertu od kilku lat, dosłownie pożerał wokalistę wzrokiem. Zdecydowanie nic niezwykłego. Jak zwykle, Wielki Strażnik i Lider Kai uważnie lustrował wzrokiem pozostałą czwórkę, kręcąc z dezaprobatą głową na  wyzywające zachowanie Rukiego, który kompletnie nie zdawał sobie sobie sprawy z tego, że jest przepuszczany przez rentgen w spojrzeniu Uru, kawałek po kawałeczku. Stojący za nim Reita dyskretnie mrugał do gitarzysty, wskazując podbródkiem w stronę Ruksa, jakby zachęcając bruneta, który na ten gest basisty momentalnie robił się cały czerwony.
Dlatego nie chciał odgrywać zaplanowanego fanserwisu. Bał się. Po prostu się bał, że może nie wytrzymać i zrobi coś głupiego. Przysiągł sobie, że po tym koncercie wszystko mu powie. Ale teraz po prostu musi wytrwać do końca. Jeszcze tylko...
  Nagle Ruki znalazł się tuż przy jego boku. Zaskoczony Uruha nastawił w jego stronę gryf od gitary i spojrzał na widownię, mając nadzieję, że ani oni, ani wokalista nie zauważą, że jego twarz znów przybrała kolor dojrzałego pomidora. Ruki wystawił język i, tak jak to miał w zwyczaju, polizał instrument - robił to niezwykle długo co potwornie irytowało Uru - po czym uśmiechnął się prowokująco, jak gdyby to, że jego przyjaciel właśnie o mało co nie padł na zawał zupełnie go obeszło.
  Potem było już tylko gorzej. Uruha miał podejść do Rukiego i dotknąć nosem jego szyi, niby coś szepcząc, tak aby z widowni wyglądało to co najmniej dwuznacznie.
Cały sztywny, wręcz trzęsąc się, podszedł do kolegi z zespołu i powolutku zbliżył twarz do jego karku. Ale Pan Wiecznie Napalony miał co do niego inne zamiary. Niespodziewanie objął go w szyi, chwytając przy okazji garść jego włosów w palce, po czym po prostu, brutalnie wpił w niego swoje usta sprawiając, że cały świat zatańczył wokół niego. Było to krótkie aczkolwiek intensywne doznanie. Szumiało mu w uszach. Nie miał pojęcia, czy powodem była krew, która napłynęła mu do głowy, czy wrzask opętanych fanek. Miał wrażenie, że nogi wrosły mu w ziemię, poczuł się oszukany. Chciał więcej. Uzależnił się. Z uzależnieniami jest tak, że gdy raz się czegoś spróbuje, organizm domaga się tego coraz bardziej i bardziej. Uruha poczuł suchość w ustach. Nie widział nic, prócz stojącego przed nim, uśmiechającego się do widowni Rukiego. Głód zrobił się jeszcze bardziej uciążliwy, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na ustach blondyna. Oblizał wargi, zbliżył się do wokalisty i zrobił z nim dokładnie to samo, co on zrobił z nim. Objął go, drastycznie przyciągając do siebie i pocałował, jeszcze mniej dyskretnie. Ułożył dłoń na jego miękkich blond włosach i przyciągnął do siebie. Takanori wydawał się być na początku zdezorientowany. Ale szybko zaczął ulegać wysokiemu brunetowi. Był mniej spięty i - co najbardziej ucieszyło Uruhę - odwzajemnił pocałunek. Gitarzysta uznał to za pozwolenie. Powoli, bojąc się spłoszyć wokalistę, rozchylił jego wargi. Ich języki splotły się w przedziwnym tańcu. Nic nie słyszał. Zupełnie, jakby ogłuchł. Do jego uszu nie docierał żaden, nawet najmniejszy dźwięk. Liczył się tylko Ruki - ciepły, słodki, drobny, zadziorny. Było idealnie.
  Do czasu, aż ktoś brutalnie podbiegł do nich i silną ręką oddzielił od siebie. Gitara, przewieszona przez lewe ramię Uruhy brzdąknęła ze sprzeciwem. Brunet wyciągnął dłoń w stronę Rukiego.
 - Czy was już do reszty, za przeproszeniem, pojebało?! - Kai buchał z nosa gęstymi obłokami pary. Wyglądał jak rozjuszony byk - Uruha, cholera jasna, potrafię zrozumieć jego zachowanie - wskazał Rukiego pałeczką perkusyjną - To do niego podobne, ale po tobie kompletnie nie spodziewałem się takiego wyskoku. Miałeś go tylko dotknąć. DOTKNĄĆ, do cholery a nie badać językiem jego podniebienie!
 Odszedł od perkusji- Uruha zaczął panikować - Kai odszedł od perkusji! Przerwał koncert! No to jestem martwy. 
Aoi z Reitą patrzyli na nich z szeroko otwartymi oczami. Yuu zbierał szczękę z podłogi.
Na sali panowała martwa cisza, nikt na widowni nie ważył się nawet pisnąć. Było słychać tylko sapanie wkurzonego Kai'a tuż nad prawym uchem Uruhy.
W tym przypadku szok to mało powiedziane. Jedynie lider zachował zimną krew.  Jego twarz co prawda przybrała kolor purpury, a ręce wyraźnie go świerzbiły, pchane ochotą zdzielenia delikwentów po twarzach, ale postanowił zrobić im porządną lekcję tuż po tym, jak koncert się skończy. Wydusił do nich tylko: "żeby mi to było ostatni raz", po czym odwrócił się na pięcie i wrócił na swoje miejsce za perkusją.
Znów zrobiłem coś bez uprzedniego pomyślenia nad konsekwencjami. Pomyślał Uruha, mając ochotę zapaść się pod ziemię,
Ruki uśmiechnął się przepraszająco, po czym, starając się wyglądać naturalnie, zwrócił się do publiczności.
 - He, he... Musicie nam wybaczyć. Ostatnio jesteśmy tak zabiegani, że nie mamy czasu nawet na podstawowe czynności życiowe, jeśli wiecie, co mam na myśli... - posłał w ich stronę prowokujące spojrzenie, co wywołało ogólne rozbawienie i zdecydowanie rozładowało napiętą atmosferę - Dlatego tak nam odbiło.
Uruha kątem oka zauważył, jak Kai krzywi się i mruczy pod nosem: "trochę?"
Kontynuowali koncert, ale Uruha nie ośmielił się podejść więcej Rukiego, który też trzymał się od gitarzysty z daleka. Resztę czasu spędził koło Reity. Uru marzył o tym, żeby ta męczarnia jak najszybciej się zakończyła.
 Gdy tylko rozbrzmiały ostatnie dźwięki a sala zaczęła pustoszeć, muzycy zeszli ze sceny, zmęczeni i spoceni. Uruha bez namysłu złapał swoje rzeczy i nawet nie dbając o to, żeby, jak zawsze po koncercie wziąć prysznic a tym bardziej zostać na after party, które zawsze tak bardzo uwielbiał, po prostu skierował się w stronę drzwi z ogromną ochotą opuszczenia tego miejsca.
Już naciskał na klamkę, kiedy nagle poczuł czyjąś dłoń, zaciskającą się na jego ramieniu.
 - A ty dokąd? - Reita był wyraźnie zaniepokojony.
 - Do domu - Uruha warknął na niego. Chciał, żeby dał mu spokój.
 - Czemu po prostu mu nie powiesz? - nie dawał za wygraną.
 - Nie wiem o czym mówisz.
 - Myślę, że doskonale wiesz, O CZYM mówię - naciskał - Twoje zachowanie dzisiaj było na to najlepszym dowodem. Powiedz mu, co czujesz.
Uruha zauważył stojącego w progu Rukiego, który wyglądał, jakby płakał. Nie chciał tego widzieć. Jednym ruchem strzepał ze swojego ramienia rękę basisty, odwrócił się do nich plecami, nacisnął klamkę i wychodząc rzucił przez ramię:
 - Nic do nikogo nie czuję.
Po czym wyszedł trzaskając drzwiami.
Słyszał jeszcze podniesiony głos Akiry, który darł się za nim, że jest skończonym kretynem i zwyzywał od najgorszych. Zawsze stawał w obronie Rukiego. Miał rację.
  Uru wytarł rękawem napływające mu do oczu łzy, które zamazywały mu widok, zakrzywiając pole widzenia. Wsiadł do samochodu, kopnąwszy go najpierw z ogromną siłą, jakby był on winny całemu zdarzeniu. Na drzwiczkach pozostało spore wgniecenie. Usiadł w fotelu i już nawet nie starając się hamować łez, z impetem uderzył głową w kierownicę. Klakson zaprotestował głucho. Brunet podniósł głowę i zadał kierownicy cios z otwartej dłoni.
  W pewnym momencie zauważył wychodzącego z budynku Reitę, który za rękę prowadził opierającego mu się Rukiego. Bez namysłu przekręcił kluczyk z stacyjce i z piskiem opon opuścił parking. W lusterku widział, jak makaronowowłosy rzuca czymś o chodnik, a potem depcze to z zawziętością. Prawdopodobnie był to telefon. Wokalista płakał mu w rękaw.
 Uruha cudem uniknął wypadku. I to kilka razy. Pod dom zajechał tak samo widowiskowo, jak odjechał spod sali koncertowej, zapewne budząc połowę sąsiadów. W kilku samochodach włączył się alarm, ale Uru nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zatrzasnął drzwi, wszedł do wielkiego budynku mieszkalnego i obdarzając windę pogardliwym spojrzeniem ruszył po schodach do swojego mieszkania. Nie zamykając nawet drzwi na klucz, ruszył prosto do barku, skąd wyciągnął pierwsze, najbardziej czerwone wino z brzegu i głęboki kieliszek. Z kieszeni wygrzebał paczkę mentolowych Marlboro i z takim ekwipunkiem udał się na balkon.
  Z fajką w ustach i kieliszkiem w ręce wychylał się przez ramę balkonu, zapatrzony w intensywny szkarłat trunku. Napił się łyka i westchnął. Jestem słaby, pomyślał, znowu topię smutki w alkoholu. Skrzywił się, napił jeszcze łyka, po czym ze złością cisnął szkłem na chodnik, gdzie rozbił się z głuchym trzaskiem.Zgasił wypalonego do połowy papierosa i wszedł do domu. Minął lustro, przed którym zatrzymał się, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Nie owijając w bawełnę - wyglądał jak zmora. Czarne smugi rozmazanego przez płynące łzy makijażu ciągnęły się przez symetrycznie przez oba policzki, swój koniec mając dopiero za podbródkiem.Włosy, najpierw zmęczone podczas koncertu a potem targane i wyrywane w złości i bezsilności sterczały na wszystkie strony. Koncertowe ubranie było przepocone i brudne.
  Zachowując resztki zdrowego rozsądku, lub tylko jego pozory, udał się do łazienki, gdzie wziął szybki, zimny prysznic.
Nie troszcząc się nawet o suszenie włosów, zarzucił na siebie bokserki i luźne spodnie z dresu, po czym ruszył w stronę swojej  sypialni i rzucił się na łóżko z zamiarem szybkiego zaśnięcia.
Jednak jego umysł razem z sercem, grali w jakąś niezwykle idiotyczną i niezbyt zabawną grę, za żadne skarby świata nie pozwalając mu zapaść w upragniony letarg.
  Przewracał się z boku na bok, bezskutecznie starając się zasnąć i wbrew sobie przywołując w pamięci wydarzenia z minionego koncertu. Czuł się głupi i bezsilny.
  Prawda była taka, że szalał za Rukim, sam nie pamiętał od kiedy. Jego uczucie potęgował zadziorny charakter blondyna i jego prowokujące zachowanie. Do tego był niesamowicie śliczny. Uruha wiedział, że jego przyjaciel z wiekiem wygląda coraz lepiej. Wiedział i przeklinał ten fakt. Pragnął go złapać w swoje ramiona i już nigdy z nich nie wypuścić. Zamknąć w nich cały swój świat. Ale zawalił. Nie dość, że prawdopodobnie doprowadził Rukiego do płaczu, to wywołał u napad Reity skrajnego szału. Zdenerwował tego, który jedyny wiedział o wszytkim. Mało tego - wspierał go. A on jak mu się odwdzięczył?
Basista zawsze śmiał się z niego, że względem Aoi'a potrafi zachowywać się w sposób co najmniej wyuzdany. Drugi gitarzysta nazywał go "swoją małą dziwką". Ale brunet i tak bał się wyznać swoje uczucia wokaliście.
  Przypomniał sobie, jak Ruki patrzył na niego, gdy opuszczał budynek koncertowy. Przypomniał sobie łzy w jego oczach, jego błagalne spojrzenie. Poczuł, że oczy znów nabiegają mu łzami.
Nakrył się kołdrą po samą głowę i zaszlochał gorzko. Targały nim niekontrolowane spazmy.
Jestem idiotą! Skończonym kretynem! Dlaczego? Dlaczego musiałem to tak bardzo spieprzyć? Przecież, jakbym grzecznie przeczekał jego wybryki i zajął się tym, czym miałem się zająć, oberwałoby się tylko jemu a potem spokojnie mógłbym z nim porozmawiać. Miałem idealną okazję. Spieprzyłem to! Tak bardzo to spieprzyłem!
Płakał głośno, jak dziecko. Czuł, jak z każdą chwilą czuje się coraz lepiej, jak razem z łzami wypływają z niego złe emocje, pozostawiając jedynie gruby osad z goryczy, która była efektem jego egoistycznego zachowania. Tylko on, on jeden był winien tego, co się wydarzyło. Mógł po prostu się opanować i odejść, gdy Ruki tylko go puścił. To był zwykły, przyjacielski buziak w usta. A on zrobił z tego sensację co najmniej na skalę krajową pośród fanów zespołu. Jutro się nasłucha. Od Kai'a, managera i przedstawicieli wytwórni. Trudno, należało mu się. Nie bał się tego. Bardziej obawiał się spojrzeć w oczu Rukiemu i Reicie. Szczególnie Rukiemu. 
  Pociągnął nosem.
Nagle poczuł, jak oplatają go czyjeś ramiona. Podskoczył lekko, jak porażony prądem. Reita przyszedł mnie zabić?, pomyślał w pierwszej chwili.
Ale nie, coś nie pasowało. Rei pachniał mocniej, bardziej męsko. Ostro i agresywnie. A do jego nozdrzy docierał teraz zapach słodki i niewinny a jednocześnie intensywny. Serce zabiło mu szybciej.
Niemożliwe! Musi mu się to śnić! Ale to na pewno nie jest sen, bo wyraźnie czuje ten słodki, delikatny zapach i wtula twarz w miękkie blond włosy. Nie chce go puścić. Nie wierzy w to, co się dzieje. Dlaczego on przyszedł? Po tym, co mu zrobił? W końcu, uciekł jak tchórz. Sam nie mógł spojrzeć sobie w oczy, a co dopiero on...
  Ruki puścił go delikatnie i czule spojrzał mu prosto w oczy, pytając łagodnie, dlaczego wyszedł. Dlaczego narobił mu nadziei, po czym najzwyczajniej na świecie skulił ogon i uciekł. Czego się bał.
W jego oczach tańczyły lśniące jak kryształy łzy.
  Uruha zaczął go przepraszać, powtarzać, jakim to nie jest idiotą, jak bardzo mu głupio, w końcu mógł postąpić inaczej. Wczepił się dłońmi w rękawy jego bluzy i wtulił twarz w jego pierś. Ruki uśmiechnął się delikatnie, głaszcząc bruneta po włosach.
 - Więc ty... Naprawdę coś do mnie czujesz? - spytał spokojnie.
 Uru podniósł na niego zdziwione spojrzenie.
 - Nie... nie przeszkadza ci to? -  jego głos był niepewny, cichutki. Dziwne, że Ruki w ogóle go usłyszał.
 - Wręcz przeciwnie - blondyn pokręcił głową - Bałem sie, że nie odwzajemniasz moich uczuć.
W dalszym ciągu ze stoickim spokojem gładził włosy zdziwionego bruneta, którego oczy przypominały dwa ogromne talerze. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Ruki bał się, że nie odwzajemnia jego uczuć? ON się bał? O ironio.
Uruha zaśmiał się kwaśno.
 - Jak widzisz, sam nie zachowałem się do końca w porządku. To, co zrobiłem dzisiaj było idiotyczne. Ale ja po prostu... - zamknął oczy i potarł skronie dłońmi - Po prostu nie wiem, co się ze mną działo.
 - Ruki... - Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo uciszył go dotyk aksamitnych ust wokalisty. Świat znów zawirował mu przed oczami. Czuł słodką woń zmieszaną z posmakiem tytoniu. Mieszanka ta była ponadprzeciętna i ekscytująca, pobudzając wszystkie zmysły Uruhy. Przyciągnął go do siebie, chcąc objąć go całego, poczuć jego ciepło, ten buchający jasno płomień głębokiego uczucia, palące pragnienie, doprowadzające jego ciało do temperatury wrzenia.
Ruki zamruczał i zjechał ręką po nagiej klatce piersiowej bruneta, po czym delikatnie wsunął rękę pod luźne, szare spodnie z dresu i pogładził go po udzie. Szalał na ich punkcie. Zawsze, gdy widział gitarzystę w spodniach z wyciętym w udach materiałem musiał siłą zmuszać się, żeby się na niego nie rzucić. Kochał te uda.
Po plecach Uru przeszedł dreszcz zadowolenia. Uśmiechnął się, nie przerywając pocałunku. Marzył o tej chwili od tak długiego czasu. Nie chciał więc puścić go tak szybko. Chciał trzymać go w swoim objęciu, słyszeć westchnięcia satysfakcji uciekające z jego ust, czuć się bezpiecznie, w końcu nie musząc myśleć o konsekwencjach popełnianych czynów.
Kochać i być kochanym.
Oderwał się na chwilę od wokalisty, by zaczerpnąć powietrza i z głębokim zamiarem zrzucenia z niego koszulki w trybie natychmiastowym. Wiedział, że blondyn ma pięknie, aczkolwiek delikatnie wyrzeźbiony, płaski brzuch. Chciał go teraz, bezzwłocznie. Chciał zostawiać pojedyncze pocałunki na jego idealnym ciele. Jakby znaki jego własności, dowody na to, że blondyn należy tylko do niego. I że ma jego pozwolenie, na ukazanie mu swojego uczucia w jak najlepszy sposób i...
Właśnie coś sobie uświadomił. Przypomniały mu się momenty, w których Ruki uśmiechał się do niego w rzadki sobie, naturalny sposób, ten uśmiech, którym nie obdarzał nikogo, poza nim właśnie. Uśmiech, który od wielu lat był dowodem jego nieśmiałego uczucia.
Uruha zamarł. Od tak dawna... uśmiechał się do mnie w ten sposób. Przez tyle lat pozostawałem ślepy na te jego ciche podpowiedzi. Chciał, żebym go zauważył. Chciał... chciał, żebym dał mu szansę. A ja? Ja przez te wszystkie lata egoistycznie tego nie zauważyłem. Byłem zbyt zaślepiony własnymi uczuciami i jak kretyn uważałem że na niego nie zasługuję, że mną gardzi, żeby to zauważyć. Dlaczego....
 W jego brzuchu nagle zatańczyły motyle. On naprawdę... Rukiemu naprawdę na nim zależało. To musiało być TO.
 - Ruki... - zaczął nieśmiało - Bo wiesz... Ja...
 - Tak? - wokalista bawił się kosmykiem jego włosów, uśmiechając się ciepło.
 - Bo, no bo widzisz... Ja... Ja chyba cię... - jąkał się. Tak bardzo nie denerwował się nawet w dniu swojego pierwszego koncertu. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę - Kocham cię, Ruki.
Zaczerwienił się i opuścił wzrok. Świdrował spojrzeniem rzeźbienia na brzuchu blondyna, czekając na jego reakcję.
Ruki uniósł delikatnie jego twarz w dłonie i spojrzał na niego, mrużąc drapieżnie oczy, jakby zaglądał w głąb jego duszy. Delikatnie pchnął go na materac i zawisnął nad nim. Między serią pojedynczych pocałunków wyszeptał dwa słowa, które później obaj powtarzali na zmianę śmiejąc się cicho i mrucząc sobie do ucha: Kocham Cię.

__________________________________________

A tak w ogóle to chciałam zakomunikować, że nie lubię Ruksa XD Ale paring wydał mi się tak niezwykle słodki, że aż postanowiłam o nim napisać. Jak to powiedziała moja siostra... Tańcowały dwa Michały, tuturututu....~

No i Urusze Udeła ze specjalną dedykacją dla mojej Inu ٩꒰ ˘ ³˘꒱۶~♡


Przy tym opowiadaniu bardziej poszalałam, co? XD Tym razem też proszę o przychylne komentarze.O komentarze w ogóle! :D
To do następnego razu :) Keró-kón a.k.a. Tamashi.

WSZYSTKIE WYDARZENIA PRZEDSTAWIONE W TYM OPOWIADANIU SĄ WYMYSŁEM CHOREGO MÓZGU AUTORKI I CZYSTKĄ FIKCJĄ LITERACKĄ~






niedziela, 22 grudnia 2013

Bez tytułu, Kazuki x Manabu

Więc tak... Zgodnie z obietnicą złożoną na fanpejdżu, pragnę podzielić się z wami moim pierwszym jrockowym opowiadaniem. Tak, nigdy wcześniej czegoś takiego nie pisałam.Dlatego mam do was małą prośbę... Potraktujcie mnie ulgowo XD
W każdym razie orgii nie ma, zaznaczam to na wstępie. Nie wiem, czy jeszcze coś napiszę, zobaczę, jakie będą reakcje. Ale na razie: przedstawiam wam moje opowiadanie.


Bez tytułu.


- Ubieraj się – usłyszałem głos Byou, który brutalnie wyrwał mnie ze snu.
Uchyliłem oczy i zauważyłem, że w moją stronę leci para ciemnych jeansów i czarno-biała koszulka.
- Daj mi spokój – wycharczałem i odwróciłem się twarzą do oparcia kanapy. Pech chciał, że wy-brałem niewłaściwy bok. Wtuliłem twarz w poduszkę, licząc naiwnie na to, że wokalista da mi święty spokój. Przeliczyłem się. Do pionu postawił mnie porządny kopniak w tyłek.
- Auuuuuu! - zawyłem – Byou, co to kurwa było?! - darłem się na całe gardło.
Jednak wokalista postanowił mnie olać.
Zza framugi nagle wyłoniły się twarze Jina i Manabu.
- Oho, Lider-sama znowu ma humory – perkusista zaśmiał się szyderczo i przybił piątkę z Bu.
Spojrzałem na niego z wyrzutem.
I ty, Brutusie, przeciwko mnie...,pomyślałem, posyłając im złowrogie spojrzenie. Jin, chichocząc, znów zniknął za drzwiami, a za nim ten zdrajca, Manabu. Już ja się z Tobą policzę...
Spojrzałem na Byou:
- Ale mnie głowa boli – nie poznałem swojego głosu – Dałbyś mi odpocząć.
- Trzeba było tyle nie pić – wymruczał, nie patrząc na mnie.
Kręcił się po pokoju, starając się ogarnąć panujący w nim chaos. Z rezygnacją podrapałem się po głowie i wstałem powoli z czerwonej kanapy. Zabrałem ciuchy, które rzucił mi Byou i udałem się do łazienki.
Zamknąłem za sobą drzwi, westchnąłem i podskoczyłem nagle, bo mój wzrok zatrzymał się na tafli lustra. Spoglądała na mnie jakaś potworna kreatura, jakby sama Śmierć przyszła się o mnie upomnieć. Jednak Śmierć zapewne uśmiechałaby się złowrogo a to coś po prostu stało ogłupiałe, patrząc na mnie tępym wzrokiem.
- Ach... No tak – powiedziałem sam do siebie, przykładając dłoń do policzka. Potwór w lustrze zrobił to samo. To byłem ja? Ech... Zapadnięte policzki, podbite oczy, rozmazane resztki wczorajszego makijażu, blada cera o zielonkawym odcieniu. Pobladłem jeszcze bardziej. Poczułem, że robi mi się niedobrze. Oparłem się o umywalkę, oddychając głęboko. Przyłożyłem dłoń do ust i przełknąłem zbierającą się w gardle żółć. Skrzywiłem się i przepłukałem gardło wodą aby pozbyć się nieprzyjemnego smaku. Następnie sięgnąłem do szafki, schowanej za lustrem i wyciągnąłem pudełko tabletek na kaca. Zajrzałem do środka. Ostatnia... Odetchnąłem z ulgą i z wdzięczności do losu, który jednak zdawał się mi sprzyjać, ucałowałem pudełko z moją ostatnią nadzieją, która chwilę później znalazła się w moim żołądku, by za kilkanaście minut przynieść mi cudowne ukojenie.
Skrzywiłem się jeszcze raz, widząc swoje odbicie w lustrze i zacząłem się rozbierać.
Wszedłem do kabiny. Ciepła woda była błogosławieństwem. Włączyłem górny natrysk i stałem tak, apatycznie, dobre dwadzieścia minut, zanim przystąpiłem do właściwej kąpieli.
Po wyjściu spod prysznica spojrzałem jeszcze raz w lustro. Mokre włosy lepiły mi się do twarzy, ale nie wyglądałem już tak źle. Ten straszny facet już zniknął. Co prawda nie było idealnie, ale dużo lepiej niż jakieś pół godziny temu. Opuchlizna prawie zniknęła a skóra nabrała wypieków i zmieniła kolor na bardziej naturalny.
Lekki makijaż i będzie ok. Uśmiechnąłem się i przystąpiłem do ubierania.
Gdy już ze sobą skończyłem, wyszedłem z nagrzanej łazienki, wypuszczając za sobą do mieszkania kłęby gęstej i białej jak mleko pary.
- O, zmartwychwstałeś – na mój widok Jin zrobił wyjątkowo idiotyczną minę, która chyba miała być imitacją zdziwienia.
Puknąłem go z pięści w głowę, niby od niechcenia. Z grymasem na twarzy potarł bolące miejsce. Chyba pokazał mi język, ale nie miałem ani siły, ani ochoty się upewniać.
Manabu skierował ku mnie swoje wielkie, zdziwione oczy, kiedy opadałem ciężko na starą kanapę.
- Zajedziesz się – powiedział cicho – Bez powodu nie doprowadziłļyś się do takiego stanu. Co się stało? - Patrzył na mnie badawczo, wyglądał na zmartwionego.
- Bu... - widząc jego wzrok skończyłem zdanie, zanim jeszcze w ogóle zdążyłem je zacząć.
Ile on tak potrafi bez mrugania? Spojrzałem na niego w skupieniu, zapominając kompletnie o co pytał. Faktycznie, nie mrugał.
Zapadła wyczekująca cisza. Westchnąłem, widząc jego spokojne wlepione we mnie spojrzenie i złapałem się za głowę.
- Wytwórnia chce, żebyśmy jak najszybciej zaczęli nagrywać nowe piosenki. Problem w tym, że nie mamy ich jeszcze napisanych a termin jest za dwa tygodnie.
- No to w czym problem? - wtrącił Jin.
- Ty jesteś taki głupi, czy tylko udajesz? - spojrzałem na niego jak na ostatniego kretyna – Jak masz jakieś GOTOWE do nagrania piosenki, to droga wolna. Ale z tego co wiem, ostatnio wszyscy się zdrowo opierdalaliśmy. No i o ile dobrze pamiętam mieliśmy dostać więcej czasu – ostatnie zdanie wymruczałem pod nosem.
Westchnąłem. Znowu. Kurcze, muszę nauczyć się nad tym panować.
Sięgnąłem na stolik po paczkę Lucky Strike'ów Manabu, który widząc, że podkradam mu fajki, prychnął na mnie wymownie. Olałem go i zacząłem szukać zapalniczki.
- Jest w paczce – burknął brunet.
Otworzyłem pudełko. Faktycznie, była tam.
Rozejrzałem się po pokoju, zaciągając się.
- A ten gdzie polazł? - miałem na myśli Byou.
- Pojechał po Chiyu i resztę – odparł Jin, już nie taki radosny.
Przez chwilę zastanawiałem się, co ma na myśli przez „resztę”, ale stwierdziłem, że nawet nie ma sensu pytać.
- Przepraszam, że jestem do niczego – odezwałem się, przerywając ciszę, która na chwilę za-padła w pokoju. Wiedziałem, skąd bierze się przygnębienie tej dwójki – Od jutra bierzemy się ostro do roboty – Powiedziałem, niby energicznie, pełen zapału do pracy, ale wyszło to strasznie żałośnie.
- Ta... - odburknęli zgodnie.
Wydawało mi się, że na ich twarzach malowała się potworna niechęć i zrezygnowanie. PSC wysysało z nasz wszelkie soki, traktując jak kopalnie złota, która teraz zdawała się być już całkowicie wyeksploatowana. Naprawdę, czasem aż nie mieliśmy żadnej ochoty do życia, czuliśmy się jak marionetki. Trzepaliśmy dla nich grubą kasę a oni wykorzystywali nas, jak chcieli.
Na szczęście mieliśmy wsparcie w naszych fanach (tych normalnych, bo zdarzały się napalone psycho-fanki, których unikaliśmy jak ognia). A idealną odskocznią od rzeczywistości był śmiech, kochaliśmy się wygłupiać. Jednak jak śmiać się w takiej sytuacji? Byliśmy całkowicie bezradni, z nożem na gardle.
- Mo... może poprosimy ich o przedłużenie terminu? - ciszę przerwał nieśmiało Manabu.
- I oczywiście ja zostanę wysłany jako reprezentant zespołu? - powiedziałem kpiąco. Nienawidziłem tej części swoich obowiązków.
- Możesz zabrać ze sobą managera, w końcu od czegoś go mamy, prawda?
Jin patrzył na mnie uważnie.
- O ile w ogóle stanie po naszej stronie... - wymruczałem pod nosem.
- Co?
- Nic.
Manabu już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy nagle drzwi otworzyły się (w niezwykle radosny sposób, co potwornie mnie zirytowało) i stanął w nich uśmiechnięty Byou, krzycząc „jesteśmy!”, tak, jakby niewielki pokój był rozmiarów co najmniej boiska baseballowego.
Następnie do pokoju wszedł Chiyu a za nim ten mały cwaniak, Takeru. Jednak nie sam. Do jego ramienia wtulona była drobniutka brunetka o bladej cerze i wielkich, wystraszonych oczach. Miała na sobie dopasowane spodnie, kozaki do połowy łydek i czarną bluzkę z fioletowym nadrukiem w gwiazdki, która dość dokładnie, ale skromnie opinała jej wąską talię. Długie, kasztanowe włosy opadały kaskadą gęstych, lśniących loków na jej wątłe ramiona, zakrywając lekko wystający obojczyk. Wyglądała jak porcelanowa lalka, jednocześnie będąc bardzo naturalną.
Śliczna..., pomyślałem.
- Kto to jest? - wyszeptałem do Manabu, który spojrzał na mnie zdziwiony.
- Zdaje się, że to dziewczyna Takeru – przygryzłem wargę – i siostra Chiyu, z tego co mi wiadomo – dodał szybko.
- Co ona w nim widzi? - Zmierzwiłem włosy i ruszyłem się przywitać.
Gdy podnosiłem się z kanapy, znów zakręciło mi się w głowie, więc podparłem się o oparcie i po-łożyłem dłoń na czole, starając się zniwelować zawroty. Gdy znów spojrzałem przed siebie, zauważyłem że dziewczyna bacznie mi się przygląda. Ale wstyd, pomyślałem, podchodząc do nich. Rzuciłem Takeru krótkie „cześć”, uścisnąłem dłoń Chiyu i zwróciłem się w stronę brunetki.
- Jestem Kazuki – powiedziałem, kłaniając się. Dość głęboko zresztą, co wyraźnie nie spodobało się Takeru, który patrzył na mnie z wyraźnym mordem w oczach.
- Wiem – uśmiechnęła się ciepło, ukazując rząd białych, idealnie prostych zębów – Yuki – ukłoniła się.
Spodobał mi się sposób, w jaki powiedziała to „wiem”. Nie, jak jedna z tych szalonych fanek, które z obłędem w oczach mówią „wiem”, a mają na myśli „wiem, jesteś Kazuki ze Screw, mogę wskoczyć ci do łóżka?”. Brr...
- Słuchasz naszej muzyki? - spytałem zaciekawiony, starając się nie zwracać uwagi na małego pokurcza Miyamoto*, który dosłownie buchał parą z nosa.
Nie wiem, jaka odpowiedź bardziej by mnie ucieszyła, postanowiłem więc czekać.
- Hm, trochę – skinęła głową. Idealnie. Ani szalona, ani zielona. Stwierdziłem, że jest to dziewczyna warta uwagi. Tylko był jeszcze ten konus, który wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że tak zuchwałe zachowanie z mojej strony jest jak najmniej mile widziane. Ujął Yuki w pasie i nadąwszy policzki, ścisnął ją mocno, jakby była jego własnością po czym ruszył w kierunku MOJEJ kanapy. Gdy stał do mnie tyłem, pokazałem mu język, co nie uszło uwadze Jina, których zachichotał, niezbyt dyskretnie. Przewróciłem oczami i ruszyłem za kurduplem. Wyminąłem go jednak, kierując się w stronę szafki z której wyciągnąłem paczkę papierosów, zapalniczkę i usiadłem z ni-mi na stopniu prowadzącym z salonu do kuchni, z mocnym postanowieniem nie udzielania się towarzysko. Zapaliłem, mając wszystko centralnie w nosie, po czym włączyłem tryb czuwania, starając się nie myśleć za dużo. Znudzony, zacząłem oglądać rozsiadłe na moich czerwonych meblach towarzystwo.
Nawet nie zauważyłem, kiedy mój wzrok powędrował w stronę Yuki, która nie odzywała się zbyt dużo. Tylko uśmiechała się i od czasu do czasu wtrącała nieśmiało jakiś inteligentny komentarz. Cały ten czas wtulała się w Takeru, który trzymał ją w zaborczym uścisku, jak rak ofiarę w szczypcach, i co chwilę spoglądał złowrogo w moją stronę.
Mały, rozpuszczony cwaniak.
Po jakiejś godzinie przyjechał Rui. Przywitał się i zamiast dosiąść się do reszty, przyczłapał do mnie. Apatycznie wyciągnąłem paczkę fajek w jego stronę. Gdy brałem ja z szafki była pełna, a teraz została już ledwo połowa. Poczęstował się, nie spuszczając ze mnie wzroku. Spojrzał na mnie, marszcząc brwi:
- Słyszałem, że wczoraj nieźle popiłeś. Co się stało?
- Nic.
Jakoś nie miałem ochoty mu teraz o tym mówić. Już wystarczyło, że Jin i Manabu martwili się z tego powodu. Byou o niczym nie wiedział, więc i Rui wiedzieć nie musiał.
- Nie kłam, Kazuki. Wiem, że w takich ilościach, sam pijesz tylko wtedy, kiedy masz ku temu powód. No i jesteś strasznie przybity, takie odosobnienie nie jest do ciebie podobne.
Westchnąwszy, odwróciłem wzrok. Zapadła niezręczna cisza. Basista patrzył na mnie wyczekująco.
- No...? - ponaglił mnie.
- Wytwórnia dała nam dwa tygodnie na pojawienie się w studiu z gotowymi do nagrania piosenkami – powiedziałem na wydechu, najciszej, jak to tylko było możliwe. Jednak Rui mnie usłyszał. Z jego ust uciekło strasznie niewybredne przekleństwo.
Potarłem skronie i popatrzyłem przed siebie. Mój wzrok napotkał zmartwione spojrzenie Yuki. Takeru prowadził zawzięcie dyskusję z Byou, więc nie był tak zajęty pilnowaniem swojej dziewczyny, która bez chwili wahania postanowiła skorzystać z wolności i wstała z kanapy, pewnie ruszając w naszą stronę. Poruszała się z taką gracją...
- Wszystko w porządku? - spytała z wyraźną troską w głosie – Zawsze wydawało mi się że jesteś bardziej wesoły...
- Wszystko ok, po prostu jestem zmęczony – uśmiechnąłem się blado.
Usiadła po mojej lewej stronie
- Sama żyjesz wśród muzyków, więc pewnie to znasz...
- Tak, miewają swoje humory – zaśmiała się w niezwykle czarujący sposób, po czym zamilkła na-gle, rumieniąc się – Znaczy... Nie o to mi chodziło.
Zaśmiałem się, co szczerze powiedziawszy, zdziwiło mnie. Nie sądziłem, że będę do tego zdolny. Nie tego dnia. A jednak.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo masz rację – uśmiechnąłem się, przypominając sobie sytuację z przedpołudnia.
Spojrzała na mnie pytająco.
- Jin powiedział mi dzisiaj mniej więcej to samo, co ty przed chwilą tak ładnie uogólniłaś - wyjaśniłem.
Tak, w podobnych sytuacjach zawsze nazywał mnie „Lider-sama”, ale o tym już Yuki nie po-wiedziałem.
Spojrzałem przed siebie.
- Jaki on jest? W sensie Takeru. Wiesz, chciałem usłyszeć na temat tego pokurcza zdanie inne niż moje, które, niestety jest już wyrobione odpowiednio.
- Nie lubisz go prawda? - uśmiechnęła się do siebie, patrząc na blondyna, prezentującego w tej chwili dumnie pełny zestaw swojego uzębienia.
- No. Niespecjalnie – popatrzyłem na nią i dodałem szybko – Ale zawsze można to zmienić.
Znów się zaśmiała.
- Jest naprawdę kochany – powiedziała kładąc szczególny nacisk na słowo „naprawdę” -
Pomocny, opiekuńczy – ta, chyba „nadopiekuńczy...” - Ogólnie, nie jest taki zły, jaki się wydaje.
Hm. Szczerze powiedziawszy, liczyłem na coś więcej. Ale to może nawet lepiej...?
Wydawała się zamyślona. Postanowiłem zmienić temat.
- Napijesz się czegoś?
- Chętnie – uśmiechnęła się
- Coś konkretnego? - odwzajemniłem uśmiech.
- Zaskocz mnie – spojrzała na mnie tajemniczo, mrużąc oczy.
Wstałem i ochoczo ruszyłam w stronę barku. Obejrzałem się jeszcze raz za siebie. Yuki wciąż siedziała na schodkach, patrząc się raz na Chiyu, raz na Takeru. Zaufała mi, mogłem przecież dosypać jej czegoś do drinka. Nigdy bym tego nie zrobił, ale sam fakt jej ufności wywoływał u mnie nie-małe zdziwienie. A może po prostu wiedziała że jest bezpieczna bo tuż obok siedzi jej brat i chłopak?
Wzruszyłem ramionami i otworzyłem barek. Nie zastanawiając się długo, wyciągnąłem z niego butelkę Jacka Danielsa, z którą udałem się w stronę lodówki. Wyciągnąłem Coca-Colę i na-sypałem do szklanki nieco kostek lodu i zacząłem odmierzać proporcję. Nie za dużo alkoholu, żeby jej nie upić, ale wystarczająco dużo, żeby było czuć smak. Po czym odwróciłem się w stronę salonu i ruszyłem ku schodkom, na których siedziała.
- A ty? - spytała zdziwiona, wiedząc, że niosę tylko jedną szklankę.
- Mnie wystarczy alkoholu jak na razie – zaśmiałem się nerwowo, machając wzbraniająco ręka-
mi.
Lustrowała mnie wzrokiem, pewnie oceniając, czy jestem trzeźwy. Chyba doszła do wniosku, że tak, bo uśmiechnęła się promieniście.
- Rozumiem – odparła, po czym ostrożnie powąchała zawartość szklanki, zanim się napiła - Dziękuję.
- Nie ma sprawy, od tego tu jestem - uśmiechnąłem się, wygrzebując z kieszeni paczkę papierosów – ja jednak wybieram nikotynę. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza?
Pokręciła energicznie głową.
Była taka urocza, naturalna, skromna. Zauważyłem, że mi się podoba o wiele bardziej, niż myślałem na początku. Zdecydowanie była w moim typie. Przeklęty Takeru.
Byłem tak negatywnie nastawiony, myślałem, że tego dnia już dobrego mnie nie spotka. Do cza-su aż ta niepozorna, pełna uroku osobistego brunetka się uśmiechnęła. Nawet kac mi przeszedł, słowo daję!
Było mi tylko smutno, gdy wychodzili. Nie, gdy ona wychodziła. Spędziłem z nią cały wieczór i szczerze mówiąc, czułem pewien niedosyt, chętnie porozmawiałbym z nią dłużej. Jednak, grzecznie się ukłoniłem na pożegnanie i poczekałem, aż Byou zamknie za nimi drzwi, po czym opadłem ciężko na kanapę.
Jin popatrzył mnie mnie zaciekawiony.
- Dalej męczy cię kac? - spytał złośliwie – Czy może planujesz, jak dobrać się do uroczej siostry Chiyu?
Na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech. Wstałem i nic nie mówiąc już drugi raz tego dnia, huknąłem go z pięści w czubek głowy.
Zawył z bólu.
- Ale wiesz, że ona jest już zajęta? - spytał, już bardziej poważnie – Nie wiem czy twoje oczy łaskawie zauważyły, jak obściskiwała się z Takeru.
Odwróciłem się w jego stronę. Gdyby wzrok mógł zabijać, przysięgam, że leżałby już przede mną, zimny, sztywny i martwy.
No cóż, jednak nic mu nie było, może poza lekką dezorientacją. Nie odważył się nawet odezwać.
Za to wtrącił się wokalista.
- O co ci cho-
- Zamknij się, Byou.
Traciłem go łokciem, wymijając go i czując na sobie ich zdziwione spojrzenia, ruszyłem w stronę swojego pokoju.
Zatrzasnąłem za sobą drzwi i z impetem rzuciłem się na łóżko. Przyłożyłem dłonie do twarzy.
Co ja wyprawiam?
A potem dziwię się, że Jin twierdzi że mam humory. Mam. Zachowuję się jak pieprzona, rozpuszczona księżniczka.
- Czas dorosnąć, Kazuki – wyszeptałem, sam do siebie.
Ale o co właściwie poszło?
„Obściskiwali się dość wymownie”
Nienawidzę małego gnojka.
Usiadłem energicznie, jakbym nagle dostał olśnienia.
- Ach... Więc o to chodzi – znowu gadałem do siebie.
Moje rozmyślania przerwało uporczywe pukanie do drzwi.
Już nawet we własnym domu nie można mieć odrobiny prywatności, pomyślałem, po czym odezwałem się do osoby za drzwiami:
- Czego? - zabrzmiało to bardziej, jak groźba.
- Ehm... Kazuki... - nieśmiały głos Manabu – Co się dzieje?
- Nic – burknąłem – Wynoś się.
Nie chciałem go urazić, ale wolałem być sam, więc przyjąłem taktykę „będę wredny, to może sobie odpuści”.
Nic bardziej mylnego.
- Otwieraj! – szarpał za klamkę.
Wytoczył ciężkie działo. Kiedy zaczynał się tak zachowywać, wiedziałem, że nie ma z nim żartów. Musiałem przyznać się do przegranej. Chyba po prostu jestem zbyt miękki...
Z rezygnacją podniosłem się z łóżka i udałem się w stronę drzwi. Bardzo powoli, wciąż mając nadzieję, że sobie pójdzie. Nie słyszałem go, ale mimo to wiedziałem, że tam jest. On sobie tak ła-two nie odpuszcza. Czekał na wyjaśnienia.
Przekręciłem kluczyk i uchyliłem drzwi, pozostawiając wąską szparę, tak, że Manabu widział tylko kawałek mojej twarzy.
- Taaaaaaak? - spytałem grzecznie.
Manabu odchrząknął. Stał z założonymi na piersi rękami i patrzył na mnie wilkiem.
- Wpuść mnie – zażądał.
Zacząłem się wykręcać, że chcę iść już spać, że od jutra musimy się zabrać za materiał dla wytwórni, ale nie chciał słuchać.
Popchnął drzwi a że nie miałem ani siły, ani ochoty z walczyć, ustąpiłem.
- Kazuki, co się dzieje? - spytał, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.
Usiadłem na łóżku. Westchnąłem i spojrzałem w ciemność malującą się za oknem.
- Nic.
- Nie kłam, przecież widzę. Chodzi o tę dziewczynę? - przekrzywił głowę. Czy mi się wydawało czy był smutny?
Przypominał szczeniaka.
Nie ulegaj! Przekonywałem sam siebie w myślach.
- Po pierwsze, nie powinieneś...
Nie wytrzymałem i przerwałem mu:
- Pierwsza zasada – JA. SIĘ. NIGDY. NIE. ZAKOCHUJĘ.
Popatrzył na mnie z politowaniem.
- Chciałem powiedzieć, że nie powinieneś przejmować się tak głupimi komentarzami Jina, ale już wszystko wiem. Pogrążyłeś się – uśmiechnął się szeroko i pochylił w bok, zgrabnie unikając lecącej w jego stronę poduszki.
Usiadł przede mną na podłodze. Udałem, że patrzę gdzieś na ścianę.
- No i czym ty się tak przejmujesz? - ponowił temat.
- Niczym się nie przejmuję. Ścianę podziwiam, nie wolno mi? - spytałem drwiąco.
Manabu spojrzał na mnie, jak na kogoś bardzo potrzebującego pomocy. Odwróciłem wzrok w jego stronę i spojrzałem mu w oczy. Były niezwykle mądre. Poczułem, że jest chyba jedyną osobą, która się o mnie martwi. Której na mnie zależy.
Żależy...?
Coś we mnie drgnęło. Przez chwilę wydawało mi się, że zamiast niego siedzi koło mnie Yuki.
Czy jej zależałoby na mnie tak, jak zależy jemu?
Przede mną wciąż siedział Manabu. Mój przyjaciel.
Spojrzałem na niego czując, jak powiększają mi się źrenice, nie mogąc otrząsnąć się z dziwnego uczucia, jakie nagle mną zawładnęło.
- Kazuki? - wydawał się wystraszony nie na żarty. Usiadł koło mnie i przyłożył mi dłoń do czoła, chcąc sprawdzić mi temperaturę.
Nie wiem, co zaczęło mi odbijać, ale z reakcji Bu wynikało, że wcale nie mam gorączki. Usiadł prosto i patrzył na mnie w skupieniu.
Jaki śliczny... Jak laleczka...
Zaraz, co?
Moja dłoń poruszyła się, zupełnie, jakby posiadała własną wolę, i ułożyła się na jego twarzy, głaszcząc miękki policzek.
Co się ze mną dzieje?
Zesztywniał. Jego twarz przybrała lekko czerwony odcień.
Poczułem suchość w ustach.
Przede mną siedział Manabu? Czy może była to Yuki? Wodzony ślepym instynktem zacząłem się do niego (niej?) zbliżać. Moja ręką, znów samodzielnie, znalazła się na guziku od jego koszuli, odpinając go zręcznie.
- Kazuki, co ty robisz? - teraz nie był już wystraszony. Był oburzony. Ale nie poruszył się.
Odpiąłem więc drugi guzik. Potem trzeci...
- Kazu... - oddychał głęboko – Kazu... ki.
Zamknął oczy, rozchylił wargi.
Co on wyprawia? CO JA WYPRAWIAM?!
Pochyliłem się nad nim. Był coraz bliżej i bliżej...
W głowie mi wirowało.
Nagle poczułem dotyk jego ciepłych ust. Potem jego język na moim, bawiący się znajdującym się tam kolczykiem. Oddychał głośno.
Złapałem go w talii i przyciągnąłem do siebie. Pachniał tak słodko...
Truskawki.
Czemu on do cholery pachnie truskawkami?
Położył ręce na moich ramionach, jego dłonie zaplątały się w moje włosy.
Taki delikatny...
To nie jest Yuki. To Manabu. MÓJ Manabu. Tylko mój.
Mój przyjaciel.
Odczepiłem się od niego delikatnie, nie patrząc mu jednak w oczy. Rozum wrócił na swoje miej-sce, Dłonie odzyskały czucie.
Patrząc na jego rozpiętą koszulę poczułem, że się rumienię. Jednak nie puściłem go. Dalej siedział na moich kolanach.
Jednak, mimo wszystko, bałem się jego reakcji. Dlatego unikałem jego spojrzenia. Przynajmniej starałem się to robić, ale szybko podniosłem wzrok i spojrzałem na niego.
On również nie patrzył się na mnie. Jego wzrok skupiony był na jakimś bliżej nieokreślonym punkcie. Miał zmarszczone brwi, przygryzał wargę.
Ująłem jego twarz w dłonie i odwróciłem w swoją stronę. Dalej unikał mojego wzroku. Wyglądał, jakby coś go bolało. Poczułem wyrzuty sumienia.
- Co się stało? - spytałem – Jesteś zły za to, co zrobiłem? Wyglądało, jakby ci to nie prze-
- Nie o to chodzi – przerwał mi. Zesztywniałem. Jego głos był lodowaty. Czułem się tak, jakby wbijał mi szpilki w ciało. Puściłem go.
- W takim razie, o co?
Zaczerwienił się, słysząc to pytanie. Nie wiem, czy go to zezłościło, wywołało zakłopotanie, dezorientację... Postanowiłem czekać na odpowiedź.
Wziął głęboki wdech.
- Po prostu nie chcę być nagrodą pocieszenia – skrzywił się – Nie możesz mieć Yuki, to myślisz że mnie uda ci się zdobyć?
Prawie krzyczał. W jego oczach tańczyły łzy.
Nie płacz.
- ...Nie w taki sposób, Kazuki – dokończył zdanie, patrząc na mnie. Jego twarz wyrażała głęboki ból.
To spojrzenie, te słowa... uderzyły we mnie całą swoją siłą, wwiercając mi się w mózg i serce.
Jeszcze raz, ostrożnie przeanalizowałem wszystko, co się dzisiaj stało.
Przed oczami tańczyły mi obrazy. Upierdliwy Jin, wkurzający Takeru, urocza Yuki, radosny Byou... I w końcu obraz Manabu. Cały czas się bał. Martwił się. Jako jedyny, naprawdę się o mnie martwił. Był jedynym, który zdawał się mnie rozumieć. Zawsze się tak zachowywał.

Ale to przecież normalne. W końcu był moim przyjacielem. Był nim prawda? TYLKO przyjacielem.
Spojrzałem na niego, zdziwiony.
Czyżby...? Nie, nie możliwe.
- Manabu... - zacząłem ostrożnie – jesteśmy PRZYJACIÓŁMI, prawda?
Zdałem sobie sprawę z tego, że mój głos jest całkowicie wyprany z emocji.
Manabu prychnął.
- Czy tak całuje się przyjaciela?
Patrzyłem na niego zszokowany. Oczy miałem tak szeroko otwarte, że dziwię się, że nie postanowiły wypaść mi z oczodołów.
- Co chcesz przez to-
- Jesteś idiotą, Kazuki – przerwał mi, ujmując moją twarz w dłonie i całując mnie.
Znów, nie był to powierzchowny pocałunek.
- Widzisz, o czym mówię? - powiedział, patrząc na mnie wyczekująco.
- Czekaj... - powiedziałem, ale nie dał mi skończyć, bo nasze usta znowu się spotkały.
Byłem zdziwiony. Ja to zacząłem.
Wydaje mi się, że chciałem odreagować. Zapomnieć o ślicznej brunetce. Niestety, udało mi się to ze znacznie lepszym efektem, niż przewidziałem.
A teraz... teraz siedziałem na swoim łóżku, całuąc się z najlepszym kumplem, któremu, jakby tego było mało, chyba zależało na czymś więcej.
Nie wiedziałem, co mam robić. Uczucia wirowały we mnie jak dzikie, odbijając się od jednego punku do drugiego, niczym piłeczka ping-pongowa.
Ale musiałem to przyznać – chyba czułem coś do tego małego szantażysty. I bynajmniej, całowanie Yuuto miało się nijak do Manabu.
Yuu był wtedy strasznie rozkojarzony, a ja świetne się bawiłem. Skakałem po całej scenie, pełen życia, aż nagle do głowy wpadł mi idiotyczny pomysł. Podszedłem do naszego ówczesnego basisty i zadowolony spytałem: „hej, pocałujmy się, będzie zabawnie”. Fanki piszczały jak dzikie.
A Manabu? Jego twarz z tamtej chwili pojawiła się nagle w mojej głowie. Udawał, że tego nie widzi. Po koncercie był przybity, nie chciał z nikim rozmawiać. Myślałem wtedy, że po prostu był zmęczony, ale mój umysł nagle rozjaśniła bardzo jasna lampka.
To trwa tak długo?
Przywarłem do niego bardziej, przytulając go mocno. Chciałem mu pokazać, że mi na nim zależy, że w moich ramionach jest bezpieczny.
Jego język głaskał moje podniebienie. Zdałem sobie sprawę z tego, że oddycham głośno. On zresztą też.
Pieprzyć to, pomyślałem zrzucając z niego koszulę.
Jego dłonie zatopiły się w moich włosach, które, nieproszone opadły mi na twarz. Jego dotyk był taki kojący...
Zapomniałem o wszystkich przykrościach.
Byłem tylko ja i on. Nawet pozornie idealna brunetka wyparowała. Tu było moje szczęście – sie-działo mi na kolanach całując mnie tak, jakby miało nie być jutra.
Z moich ust wyrwało się westchnięcie, co tylko rozochociło Manabu.
I wtedy zacząłem się zastanawiać, czy to aby na pewno dobry pomysł. To nie tak, że tego nie chciałem, wręcz przeciwnie. Po prostu do pokoju w każdej chwili mógł wejść Byou albo Jin, bo Manabu nie zamknął drzwi na kluczyk. O nie, zdecydowanie nie chciałem, żeby zastali mnie w takiej sytuacji. Szczególnie Jin. Chyba zapadłbym się pod ziemię.
Zacząłem nerwowo spoglądać w stronę drzwi.
Bu puścił mnie, widząc moją reakcję.
- Co się stało? - spytał zdziwiony.
- Nie mogę... Nie teraz – opuściłem głowę. Znów nie chciałem widzieć wyrazu jego twarzy.
Westchnął smutno.
- Rozumiem. Więc jednak...
- Nie, nie o to chodzi – zaprzeczyłem energicznie, przerywając mu – Po prostu nie jestem na to jeszcze gotowy. Ani psychicznie... - spojrzałem na jego rozczarowaną twarz – ...Ani fizycznie.
- Rozumiem – wstał szybko i wziął swoją koszulę do ręki z zamiarem opuszczenia mojego po-koju, kompletnie nie troszcząc się o fakt, że wychodzi ode mnie półnagi, co mogło być źle (a w tej sytuacji raczej właściwie) odebrane. Albo też zrobił to z premedytacją.
- Czekaj – w ostatniej chwili złapałem go za rękę. I przy okazji zauważyłem, że sam jestem bez koszulki.
Obróciłem go jednym ruchem w swoją stronę. Miał łzy w oczach, zrobiło mi się strasznie głupio.
Patrzył na mnie wyczekująco. Nic nie powiedziałem. Nawet na niego nie patrzyłem.
Poczułem, jak jego ręka opuszcza moją. Osunął się na kolana i ukrył twarz w zdjętej mu przeze mnie koszuli. Zaszlochał gorzko.
- Ma-
- Ty masz zawsze wszystko w dupie, prawda? - przerwał mi – Zawsze tylko tak, jak Tobie wygodnie. Tak, by inni mieli wyrobione tylko dobre zdanie na Twój temat. Wstydzisz się przyznać do własnych uczuć, o ile w ogóle je posiadasz!
Nie krzycz, błagałem w myślach.
Jin i Rui już pewnie stali pod pokojem z uszami przyklejonymi do drzwi.
Rozejrzałem się tak, jakby mieli się czaić za każdym meblem i usiadłem koło tej zapłakanej kupki nieszczęść.
- Słuchaj – powiedziałem spokojnie, odklejając jego twarz od mokrej od łez koszuli – Nie cho-dzi o to, że Cię nie chcę, broń boże. Po prostu muszę do tego dojrzeć – Uśmiechnąłem się, ocierając mu dłońmi łzy z twarzy – Jesteś naprawdę słodki i zależy mi na Tobie, ale jesteś facetem, no i... No, potrzebuję trochę czasu, czuję się z tym po prostu nieswojo.
Pociągnął nosem,
- Tylko o to chodzi? Wstydzisz się mnie?
Podrapałem się po karku.
- Po prostu daj mi czas – uśmiechnąłem się i pocałowałem go w czoło.
Rozpromienił się. Wyglądał tak uroczo. Przytuliłem go i uśmiechnąłem się sam do siebie.
Wzbudza poczucie winy jak mało kto...
Manabu ziewnął subtelnie. Spojrzałem na niego, zmartwiony. Wyglądał, jakby miał zasnąć na siedząco.
Wstałem i podałem mu rękę.
- Chodź. Zaraz zaśniesz. Tutaj nie możesz zostać.
Pomogłem mu wstać i odprowadziłem do drzwi. Spodziewałem się, że usłyszę odgłosy odda-lającego się w pośpiechu perkusisty, ale nic takiego się nie stało. Ulżyło mi.
Zanim Manabu poszedł spać, przytulił mnie i wyszeptał:
- Dziękuję.
- Za co? - spytałem zdziwiony – Przecież przed chwilą...
- Za to, że dałeś mi nadzieję.
Pocałował mnie w policzek, po czym odszedł, speszony, do pokoju, który zawsze był dla niego przygotowany.
Byłem oszołomiony. Położyłem dłoń na policzku, w miejscu, w które pocałował mnie Manabu. Stałem tam jeszcze chwilę, zanim uświadomiłem sobie, co właśnie zrobiłem. Uderzyłem się z otwartej dłoni w czoło.
- Ty kretynie.
Ups. Nie miałem mówić tego głośno.
Zza ściany nagle wyłoniła się zdziwiona twarz Jina. Wyglądał, jakby coś intensywnie analizował. Rzadki widok.
- Czemu jesteś bez koszulki? - spytał mnie tak, jakby zadawał pytanie osobie cierpiącej na ost-rą schizofrenię. Miałem wrażenie, że pyta „no to gdzie widziałeś tego ogromnego smoka?”.
Odwróciłem się na pięcie, chcąc odejść i za wszelką cenę uniknąć konfrontacji. Poczułem, że moja twarz przybiera kolor dojrzałego buraka.
- Stój! - powiedział władczym tonem.
Zamurowało mnie. Powoli (BARDZO powoli) obróciłem się w jego stronę.
- Co to było przed chwilą? - spytał podejrzliwie.
- Ale że niby co? - postanowiłem udawać głupka. I tak już uważał, że jestem nienormalny.
- Ta cała dziwna sytuacja z Manabu – niecierpliwił się – Nie zgrywaj debila, Kazuki.
Wpadłem.
Wpadłem po uszy.
Do niezwykle głębokiego bagna.
Kurwa.
- No więc... - Wymyśl coś! - Przyszedł mnie prosić o radę -uśmiechnąłem się sztucznie.
- Dlatego jesteś bez koszulki – To nie było pytanie. To było pokazanie, jak bardzo mi nie wierzy. Zmarszczył jedną brew.
Ile z tego usłyszał?
Przebierałem nerwowo nogami, patrzyłem w podłogę. Zacząłem się pocić.
- Kładłem się już spać – udawałem, że jest mi wszystko jedno.
Jin dalej mi nie wierzył.
- Kazuki... - poczułem się przyparty do ściany.
O nie.
- Dajcie wy mi wszyscy w końcu święty spokój – zdenerwowałem się – Idę spać, dobranoc.
Obróciłem się szybko, jednym krokiem wszedłem do pokoju i zdecydowanym ruchem zamknąłem za sobą drzwi. Na klucz, żeby mieć względną pewność, że nikt już nie zakłóci mojego spokoju.
Za dużo zdarzyło się tego dnia. Zdecydowanie za dużo. Gdybym się wkurzył, mógłbym mieć jeszcze trupa na sumieniu. A tego zdecydowanie nie chciałem.
Opadłem na łóżko.
Co ten Manabu ze mną zrobił?
Przyszedł, pomachał rzęsami, zrobił słodką minę i jestem urobiony.
Zakląłem pod nosem, przewracając się na bok.
Usilnie próbowałem sobie wmówić, że wolę dziewczyny, że to przecież oczywiste. Okazało się, że to wcale nie takie proste.
No bo tak... Najpierw urocza Yuki, którą już miałem zamiar odbijać Takeru, powaliła mnie całkowicie na nogi swoim urokiem osobistym, sprawiając, że momentami zapominałem, jak się mówi po japońsku, tylko po to, żebym zaraz potem uświadomił sobie, że mój najlepszy przyjaciel od dawna próbuje zwrócić na siebie moją uwagę a jego intencje są co najmniej oczywiste. A jeszcze jakby tego było mało, ja chyba te uczucia odwzajemniałem.
Wszystko to było strasznie porypane.
Pozwoliłem, żeby zgrabnie poskładana wiązanka przekleństw wypłynęła z moich ust, po czym prychnąłem z dezaprobatą i schowałem twarz w poduszce. Dla odmiany, znów przeklinając.
- Ale z ciebie skończony kretyn – wymruczałem, nadal z poduszką na twarzy.
Ta sytuacja była mnie całkiem nowa.
Fanserwis się nie liczy. Nie wiążemy tego z naszym życiem prywatnym. Nie wkładamy w to uczuć. Robimy to dla zabawy i większości przypadków jest to z góry zaplanowane.
Tylko raz się zapędziłem. Wtedy z Yuuto, kiedy za bardzo się wczułem i w ruch poszedł język. Ale to było tylko raz. I bynajmniej nie miało to nic wspólnego z moimi prawdziwymi uczuciami.
A teraz...
Manabu, ty idioto.
Ale przecież to nie jego wina. Ja to zacząłem. Teraz już sam nie wiem, czy aby nie było tak, że patrząc na Yuki myślałem podświadomie o Manabu, że potem tak się na niego rzuciłem. Z tru-dem łączyłem fakty.
Chyba jestem zmęczony, pomyślałem i ziewając ułożyłem się wygodniej, kładąc poduszkę między kolana**. Głupi nawyk, ale zawsze tak zasypiam w samotności.
Było mi wygodnie. Zamknąłem oczy.


***


Nieśmiałe promienie letniego słońca połaskotały mnie w powieki. Ciepło głaskało moją twarz.
Powoli otworzyłem oczy. Podniosłem się na łóżku, przeciągając się.
Usiadłem pionowo, spuszczając nogi na ziemię, po czym wstałem i ruszyłem w stronę drzwi.
Już miałem naciskać na klamkę, kiedy nagle przypomniał mi poprzedni wieczór. Zamarłem. Reszta zespołu mogła wciąż być w moim salonie i spać na kanapie (miałem tylko jeden pokój gościnny – dla Manabu, który najczęściej do mnie wpadał i tak się przyjęło, że zawsze on tam spał).
Przełknąłem ślinę.
Przecież nie będę ich wiecznie unikał i siedział w nieskończoność w moim pokoju, jak tchórz, upomnia-łem się w myślach, po czy, zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz prowadzący do pokoju dziennego.
Odetchnąłem z ulgą. Moje czerwone meble stały puste. Pojechali sobie.
Ulga jednak nie trwała długo. W przeciwległym wejściu zauważyłem ruch i do pokoju wszedł drugi gitarzysta, przecierając zaspane oczy.
- Kazuki...? - popatrzył na mnie niepewnie.
Nie wytrzymałem. Był taki uroczy.
Podbiegłem do niego i przytuliłem mocno.
- Manabu – wymówiłem jego imię, odgarniając mu energicznie włosy, opadające na twarz – Są tutaj?
- Co? - był rozkojarzony – Ahaaa, chodzi ci o chłopaków. Nie, pojechali ju-
Nie dałem mu dokończyć. Pocałowałem go. Chciałem się upewnić, czy aby na pewno się nie myliłem.
Ale nie. Nie mogłem się mylić. Nie w tym wypadku.
Pogodziłem się z faktem, że go... kocham.
O nie, tym razem tak szybko cię nie puszczę, pomyślałem, pogłębiając pocałunek. Położyłem mu dłoń na włosach, drugą na biodrze i przyciągnąłem go bliżej do siebie.
Jeszcze przed chwilą spał, a teraz wydawał się być już całkowicie wybudzony.
Z jego ust uciekło westchnięcie.
Dalej pachniał truskawkami. Był taki niewinny, uroczy. Jak dziecko.
Jednak z drugiej strony emanował pewnością siebie, agresją.
Zabrakło mi tchu, więc puściłem go powoli. Oddychał ciężko. Ja zresztą też.
- Kazuki... - jego oczy były ogromne. Jak dwa wielkie talerze satelitarne, przysięgam – Zmieniłeś zdanie?
- Przepraszam, że byłem takim zapatrzonym w siebie idiotą i nie zauważyłem tego wcześniej...
Spojrzałem na niego. Zarobił przebiegłą minę.
- Czego nie zauważyłeś – wziął mnie pod włos. Zaczerwieniłem się.
- Że Cię... - zacząłem niepewnie – Że Cię... kocham.
Powiedziałem to tak cicho, że nie miał prawa tego usłyszeć. I nie usłyszał. Albo też pogrywał sobie ze mną. Uśmiechnął się szeroko.
- Nie usłyszałem – udał, że skupia się na moich kolczykach. Bawił się tunelem w moim uchu - powtórz.
- Kocham Cię, kretynie! - wykrzyczałem, cały czerwony na twarzy.
Spojrzał na mnie usatysfakcjonowany. Spodziewał się tego?
- ja Ciebie też kocham. Dziękuję, że to zdałeś sobie z tego sprawę – wyszeptał, nie patrząc mi w oczy. Zauważyłem, że się uśmiecha.
Moje usta wygięły się w uśmiechu. Poczułem ciepło w okolicy serca. Tak. Kochałem go.
Ująłem jego twarz delikatnie w dłonie i zwróciłem w swoją stronę. W jego oczach tańczyły łzy. Jednak wiedziałem, że tym razem był to wynik jedynie czystego szczęścia.
Zbliżyłem do siebie jego twarz. Jego oddech był taki ciepły. Zamknąłem oczy i pocałowałem go.
Mój Manabu.
Mój przyjaciel.
Tylko mój.

Kocham cię.



*Miyamoto to prawdziwe nazwisko Takeru. W zasadzie nazywa się Takeshi Miyamoto.
**Kazuki faktycznie ma taki nawyk. 



Coś wam powiem... MIAŁAM TO PIĘKNIE WYRÓWNANE. ALE NIE, WSZYSTKO MUSIAŁO SIĘ ZEPSUĆ. Więc, jeśli znajdziecie jakieś przerzuty w środku wersu to się nie zdziwcie, po prostu napiszcie mi o tym ;) Pozdrawiam i dziękuję za cierpliwość. Keró-kón a.k.a. Tamashi.







WSZYSTKIE WYDARZENIA PRZEDSTAWIONE W TYM OPOWIADANIU SĄ WYMYSŁEM CHOREGO MÓZGU AUTORKI I CZYSTKĄ FIKCJĄ LITERACKĄ~