Więc natchniona (znudzona) podczas pracy (opierdalania się) postanowiłam napisać to cudo (dramat). Krótkie bo krótkie, ale lepszy rydz niż nic :D
Powiem jeszcze tyle, że opowiadanie pierwotnie napisane było w pierwszej osobie, ale coś mnie natchnęło i aktualnie wygląda tak, jak wygląda. Miałam wysłać to koleżance do korekty, ale po prostu mi się nie chciało, więc sama pozmieniałam to, co mi się nie podobało ;-;
Komentujcie, proszę. Trzeba udobruchać ego, żeby pojawiło się kolejne opowiadanie :D
_______________________________________________________
Po raz kolejny tej nocy przewrócił się na łóżku, kładąc się na drugi bok. Spojrzał przez okno, za którym roztaczało się gwiaździste niebo. Chciał wierzyć, próbował sobie wmówić, że przyczyną jego bezsenności jest pełnia.
Nic bardziej mylnego.
Tuż za jego oknem uśmiechał się do niego szyderczo wąski rogal księżyca w nowiu, przypominający raczej smugę, jaką pozostawia za sobą spadająca gwiazda. Kpił sobie z niego.
Znów położył się na prawym boku. Westchnął ciężko i zamknął oczy. Po co się okłamuję - pomyślał.
Wiedział, co było powodem tej insomnii.
A raczej - KTO.
Wiedział, że musi się do tego przyznać. Przyznać się przed samym sobą i uświadomić sobie, co tak naprawdę się wydarzyło. W końcu, nadal czuł na swoich ustach jego smak. Słodki i niewinny a jednocześnie intensywny.
Dotknął kciukiem dolnej wargi. Z jego ust wyrwało się tęskne westchnięcie.
Dlaczego jestem takim wielkim kretynem? dlatego zrobiłem to w taki sposób? Dlaczego w takim miejscu? Ukrył twarz w dłoniach i załkał gorzko.
Pomimo targających nim uczuć i strajkującego głośno serca, które zdawało się zaraz wyskoczyć z piersi, jego umysł znów powrócił pamięcią do wydarzeń sprzed kilku godzin. Tylko kilka godzin w przeszłość dzieliło go od tego momentu, w którym przez chwilę poczuł się prawdopodobnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Na początku niby wszystko było okej. koncert jak każdy inny. Emocje, pot, hałas i typowe, ostentacyjne zachowanie Rukiego. Nic niezwykłego...? Uruha, jak podczas każdego koncertu od kilku lat, dosłownie pożerał wokalistę wzrokiem. Zdecydowanie nic niezwykłego. Jak zwykle, Wielki Strażnik i Lider Kai uważnie lustrował wzrokiem pozostałą czwórkę, kręcąc z dezaprobatą głową na wyzywające zachowanie Rukiego, który kompletnie nie zdawał sobie sobie sprawy z tego, że jest przepuszczany przez rentgen w spojrzeniu Uru, kawałek po kawałeczku. Stojący za nim Reita dyskretnie mrugał do gitarzysty, wskazując podbródkiem w stronę Ruksa, jakby zachęcając bruneta, który na ten gest basisty momentalnie robił się cały czerwony.
Dlatego nie chciał odgrywać zaplanowanego fanserwisu. Bał się. Po prostu się bał, że może nie wytrzymać i zrobi coś głupiego. Przysiągł sobie, że po tym koncercie wszystko mu powie. Ale teraz po prostu musi wytrwać do końca. Jeszcze tylko...
Nagle Ruki znalazł się tuż przy jego boku. Zaskoczony Uruha nastawił w jego stronę gryf od gitary i spojrzał na widownię, mając nadzieję, że ani oni, ani wokalista nie zauważą, że jego twarz znów przybrała kolor dojrzałego pomidora. Ruki wystawił język i, tak jak to miał w zwyczaju, polizał instrument - robił to niezwykle długo co potwornie irytowało Uru - po czym uśmiechnął się prowokująco, jak gdyby to, że jego przyjaciel właśnie o mało co nie padł na zawał zupełnie go obeszło.
Potem było już tylko gorzej. Uruha miał podejść do Rukiego i dotknąć nosem jego szyi, niby coś szepcząc, tak aby z widowni wyglądało to co najmniej dwuznacznie.
Cały sztywny, wręcz trzęsąc się, podszedł do kolegi z zespołu i powolutku zbliżył twarz do jego karku. Ale Pan Wiecznie Napalony miał co do niego inne zamiary. Niespodziewanie objął go w szyi, chwytając przy okazji garść jego włosów w palce, po czym po prostu, brutalnie wpił w niego swoje usta sprawiając, że cały świat zatańczył wokół niego. Było to krótkie aczkolwiek intensywne doznanie. Szumiało mu w uszach. Nie miał pojęcia, czy powodem była krew, która napłynęła mu do głowy, czy wrzask opętanych fanek. Miał wrażenie, że nogi wrosły mu w ziemię, poczuł się oszukany. Chciał więcej. Uzależnił się. Z uzależnieniami jest tak, że gdy raz się czegoś spróbuje, organizm domaga się tego coraz bardziej i bardziej. Uruha poczuł suchość w ustach. Nie widział nic, prócz stojącego przed nim, uśmiechającego się do widowni Rukiego. Głód zrobił się jeszcze bardziej uciążliwy, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na ustach blondyna. Oblizał wargi, zbliżył się do wokalisty i zrobił z nim dokładnie to samo, co on zrobił z nim. Objął go, drastycznie przyciągając do siebie i pocałował, jeszcze mniej dyskretnie. Ułożył dłoń na jego miękkich blond włosach i przyciągnął do siebie. Takanori wydawał się być na początku zdezorientowany. Ale szybko zaczął ulegać wysokiemu brunetowi. Był mniej spięty i - co najbardziej ucieszyło Uruhę - odwzajemnił pocałunek. Gitarzysta uznał to za pozwolenie. Powoli, bojąc się spłoszyć wokalistę, rozchylił jego wargi. Ich języki splotły się w przedziwnym tańcu. Nic nie słyszał. Zupełnie, jakby ogłuchł. Do jego uszu nie docierał żaden, nawet najmniejszy dźwięk. Liczył się tylko Ruki - ciepły, słodki, drobny, zadziorny. Było idealnie.
Do czasu, aż ktoś brutalnie podbiegł do nich i silną ręką oddzielił od siebie. Gitara, przewieszona przez lewe ramię Uruhy brzdąknęła ze sprzeciwem. Brunet wyciągnął dłoń w stronę Rukiego.
- Czy was już do reszty, za przeproszeniem, pojebało?! - Kai buchał z nosa gęstymi obłokami pary. Wyglądał jak rozjuszony byk - Uruha, cholera jasna, potrafię zrozumieć jego zachowanie - wskazał Rukiego pałeczką perkusyjną - To do niego podobne, ale po tobie kompletnie nie spodziewałem się takiego wyskoku. Miałeś go tylko dotknąć. DOTKNĄĆ, do cholery a nie badać językiem jego podniebienie!
Odszedł od perkusji- Uruha zaczął panikować - Kai odszedł od perkusji! Przerwał koncert! No to jestem martwy.
Aoi z Reitą patrzyli na nich z szeroko otwartymi oczami. Yuu zbierał szczękę z podłogi.
Na sali panowała martwa cisza, nikt na widowni nie ważył się nawet pisnąć. Było słychać tylko sapanie wkurzonego Kai'a tuż nad prawym uchem Uruhy.
W tym przypadku szok to mało powiedziane. Jedynie lider zachował zimną krew. Jego twarz co prawda przybrała kolor purpury, a ręce wyraźnie go świerzbiły, pchane ochotą zdzielenia delikwentów po twarzach, ale postanowił zrobić im porządną lekcję tuż po tym, jak koncert się skończy. Wydusił do nich tylko: "żeby mi to było ostatni raz", po czym odwrócił się na pięcie i wrócił na swoje miejsce za perkusją.
Znów zrobiłem coś bez uprzedniego pomyślenia nad konsekwencjami. Pomyślał Uruha, mając ochotę zapaść się pod ziemię,
Ruki uśmiechnął się przepraszająco, po czym, starając się wyglądać naturalnie, zwrócił się do publiczności.
- He, he... Musicie nam wybaczyć. Ostatnio jesteśmy tak zabiegani, że nie mamy czasu nawet na podstawowe czynności życiowe, jeśli wiecie, co mam na myśli... - posłał w ich stronę prowokujące spojrzenie, co wywołało ogólne rozbawienie i zdecydowanie rozładowało napiętą atmosferę - Dlatego tak nam odbiło.
Uruha kątem oka zauważył, jak Kai krzywi się i mruczy pod nosem: "trochę?"
Kontynuowali koncert, ale Uruha nie ośmielił się podejść więcej Rukiego, który też trzymał się od gitarzysty z daleka. Resztę czasu spędził koło Reity. Uru marzył o tym, żeby ta męczarnia jak najszybciej się zakończyła.
Gdy tylko rozbrzmiały ostatnie dźwięki a sala zaczęła pustoszeć, muzycy zeszli ze sceny, zmęczeni i spoceni. Uruha bez namysłu złapał swoje rzeczy i nawet nie dbając o to, żeby, jak zawsze po koncercie wziąć prysznic a tym bardziej zostać na after party, które zawsze tak bardzo uwielbiał, po prostu skierował się w stronę drzwi z ogromną ochotą opuszczenia tego miejsca.
Już naciskał na klamkę, kiedy nagle poczuł czyjąś dłoń, zaciskającą się na jego ramieniu.
- A ty dokąd? - Reita był wyraźnie zaniepokojony.
- Do domu - Uruha warknął na niego. Chciał, żeby dał mu spokój.
- Czemu po prostu mu nie powiesz? - nie dawał za wygraną.
- Nie wiem o czym mówisz.
- Myślę, że doskonale wiesz, O CZYM mówię - naciskał - Twoje zachowanie dzisiaj było na to najlepszym dowodem. Powiedz mu, co czujesz.
Uruha zauważył stojącego w progu Rukiego, który wyglądał, jakby płakał. Nie chciał tego widzieć. Jednym ruchem strzepał ze swojego ramienia rękę basisty, odwrócił się do nich plecami, nacisnął klamkę i wychodząc rzucił przez ramię:
- Nic do nikogo nie czuję.
Po czym wyszedł trzaskając drzwiami.
Słyszał jeszcze podniesiony głos Akiry, który darł się za nim, że jest skończonym kretynem i zwyzywał od najgorszych. Zawsze stawał w obronie Rukiego. Miał rację.
Uru wytarł rękawem napływające mu do oczu łzy, które zamazywały mu widok, zakrzywiając pole widzenia. Wsiadł do samochodu, kopnąwszy go najpierw z ogromną siłą, jakby był on winny całemu zdarzeniu. Na drzwiczkach pozostało spore wgniecenie. Usiadł w fotelu i już nawet nie starając się hamować łez, z impetem uderzył głową w kierownicę. Klakson zaprotestował głucho. Brunet podniósł głowę i zadał kierownicy cios z otwartej dłoni.
W pewnym momencie zauważył wychodzącego z budynku Reitę, który za rękę prowadził opierającego mu się Rukiego. Bez namysłu przekręcił kluczyk z stacyjce i z piskiem opon opuścił parking. W lusterku widział, jak makaronowowłosy rzuca czymś o chodnik, a potem depcze to z zawziętością. Prawdopodobnie był to telefon. Wokalista płakał mu w rękaw.
Uruha cudem uniknął wypadku. I to kilka razy. Pod dom zajechał tak samo widowiskowo, jak odjechał spod sali koncertowej, zapewne budząc połowę sąsiadów. W kilku samochodach włączył się alarm, ale Uru nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zatrzasnął drzwi, wszedł do wielkiego budynku mieszkalnego i obdarzając windę pogardliwym spojrzeniem ruszył po schodach do swojego mieszkania. Nie zamykając nawet drzwi na klucz, ruszył prosto do barku, skąd wyciągnął pierwsze, najbardziej czerwone wino z brzegu i głęboki kieliszek. Z kieszeni wygrzebał paczkę mentolowych Marlboro i z takim ekwipunkiem udał się na balkon.
Z fajką w ustach i kieliszkiem w ręce wychylał się przez ramę balkonu, zapatrzony w intensywny szkarłat trunku. Napił się łyka i westchnął. Jestem słaby, pomyślał, znowu topię smutki w alkoholu. Skrzywił się, napił jeszcze łyka, po czym ze złością cisnął szkłem na chodnik, gdzie rozbił się z głuchym trzaskiem.Zgasił wypalonego do połowy papierosa i wszedł do domu. Minął lustro, przed którym zatrzymał się, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Nie owijając w bawełnę - wyglądał jak zmora. Czarne smugi rozmazanego przez płynące łzy makijażu ciągnęły się przez symetrycznie przez oba policzki, swój koniec mając dopiero za podbródkiem.Włosy, najpierw zmęczone podczas koncertu a potem targane i wyrywane w złości i bezsilności sterczały na wszystkie strony. Koncertowe ubranie było przepocone i brudne.
Zachowując resztki zdrowego rozsądku, lub tylko jego pozory, udał się do łazienki, gdzie wziął szybki, zimny prysznic.
Nie troszcząc się nawet o suszenie włosów, zarzucił na siebie bokserki i luźne spodnie z dresu, po czym ruszył w stronę swojej sypialni i rzucił się na łóżko z zamiarem szybkiego zaśnięcia.
Jednak jego umysł razem z sercem, grali w jakąś niezwykle idiotyczną i niezbyt zabawną grę, za żadne skarby świata nie pozwalając mu zapaść w upragniony letarg.
Przewracał się z boku na bok, bezskutecznie starając się zasnąć i wbrew sobie przywołując w pamięci wydarzenia z minionego koncertu. Czuł się głupi i bezsilny.
Prawda była taka, że szalał za Rukim, sam nie pamiętał od kiedy. Jego uczucie potęgował zadziorny charakter blondyna i jego prowokujące zachowanie. Do tego był niesamowicie śliczny. Uruha wiedział, że jego przyjaciel z wiekiem wygląda coraz lepiej. Wiedział i przeklinał ten fakt. Pragnął go złapać w swoje ramiona i już nigdy z nich nie wypuścić. Zamknąć w nich cały swój świat. Ale zawalił. Nie dość, że prawdopodobnie doprowadził Rukiego do płaczu, to wywołał u napad Reity skrajnego szału. Zdenerwował tego, który jedyny wiedział o wszytkim. Mało tego - wspierał go. A on jak mu się odwdzięczył?
Basista zawsze śmiał się z niego, że względem Aoi'a potrafi zachowywać się w sposób co najmniej wyuzdany. Drugi gitarzysta nazywał go "swoją małą dziwką". Ale brunet i tak bał się wyznać swoje uczucia wokaliście.
Przypomniał sobie, jak Ruki patrzył na niego, gdy opuszczał budynek koncertowy. Przypomniał sobie łzy w jego oczach, jego błagalne spojrzenie. Poczuł, że oczy znów nabiegają mu łzami.
Nakrył się kołdrą po samą głowę i zaszlochał gorzko. Targały nim niekontrolowane spazmy.
Jestem idiotą! Skończonym kretynem! Dlaczego? Dlaczego musiałem to tak bardzo spieprzyć? Przecież, jakbym grzecznie przeczekał jego wybryki i zajął się tym, czym miałem się zająć, oberwałoby się tylko jemu a potem spokojnie mógłbym z nim porozmawiać. Miałem idealną okazję. Spieprzyłem to! Tak bardzo to spieprzyłem!
Płakał głośno, jak dziecko. Czuł, jak z każdą chwilą czuje się coraz lepiej, jak razem z łzami wypływają z niego złe emocje, pozostawiając jedynie gruby osad z goryczy, która była efektem jego egoistycznego zachowania. Tylko on, on jeden był winien tego, co się wydarzyło. Mógł po prostu się opanować i odejść, gdy Ruki tylko go puścił. To był zwykły, przyjacielski buziak w usta. A on zrobił z tego sensację co najmniej na skalę krajową pośród fanów zespołu. Jutro się nasłucha. Od Kai'a, managera i przedstawicieli wytwórni. Trudno, należało mu się. Nie bał się tego. Bardziej obawiał się spojrzeć w oczu Rukiemu i Reicie. Szczególnie Rukiemu.
Pociągnął nosem.
Nagle poczuł, jak oplatają go czyjeś ramiona. Podskoczył lekko, jak porażony prądem. Reita przyszedł mnie zabić?, pomyślał w pierwszej chwili.
Ale nie, coś nie pasowało. Rei pachniał mocniej, bardziej męsko. Ostro i agresywnie. A do jego nozdrzy docierał teraz zapach słodki i niewinny a jednocześnie intensywny. Serce zabiło mu szybciej.
Niemożliwe! Musi mu się to śnić! Ale to na pewno nie jest sen, bo wyraźnie czuje ten słodki, delikatny zapach i wtula twarz w miękkie blond włosy. Nie chce go puścić. Nie wierzy w to, co się dzieje. Dlaczego on przyszedł? Po tym, co mu zrobił? W końcu, uciekł jak tchórz. Sam nie mógł spojrzeć sobie w oczy, a co dopiero on...
Ruki puścił go delikatnie i czule spojrzał mu prosto w oczy, pytając łagodnie, dlaczego wyszedł. Dlaczego narobił mu nadziei, po czym najzwyczajniej na świecie skulił ogon i uciekł. Czego się bał.
W jego oczach tańczyły lśniące jak kryształy łzy.
Uruha zaczął go przepraszać, powtarzać, jakim to nie jest idiotą, jak bardzo mu głupio, w końcu mógł postąpić inaczej. Wczepił się dłońmi w rękawy jego bluzy i wtulił twarz w jego pierś. Ruki uśmiechnął się delikatnie, głaszcząc bruneta po włosach.
- Więc ty... Naprawdę coś do mnie czujesz? - spytał spokojnie.
Uru podniósł na niego zdziwione spojrzenie.
- Nie... nie przeszkadza ci to? - jego głos był niepewny, cichutki. Dziwne, że Ruki w ogóle go usłyszał.
- Wręcz przeciwnie - blondyn pokręcił głową - Bałem sie, że nie odwzajemniasz moich uczuć.
W dalszym ciągu ze stoickim spokojem gładził włosy zdziwionego bruneta, którego oczy przypominały dwa ogromne talerze. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. Ruki bał się, że nie odwzajemnia jego uczuć? ON się bał? O ironio.
Uruha zaśmiał się kwaśno.
- Jak widzisz, sam nie zachowałem się do końca w porządku. To, co zrobiłem dzisiaj było idiotyczne. Ale ja po prostu... - zamknął oczy i potarł skronie dłońmi - Po prostu nie wiem, co się ze mną działo.
- Ruki... - Chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo uciszył go dotyk aksamitnych ust wokalisty. Świat znów zawirował mu przed oczami. Czuł słodką woń zmieszaną z posmakiem tytoniu. Mieszanka ta była ponadprzeciętna i ekscytująca, pobudzając wszystkie zmysły Uruhy. Przyciągnął go do siebie, chcąc objąć go całego, poczuć jego ciepło, ten buchający jasno płomień głębokiego uczucia, palące pragnienie, doprowadzające jego ciało do temperatury wrzenia.
Ruki zamruczał i zjechał ręką po nagiej klatce piersiowej bruneta, po czym delikatnie wsunął rękę pod luźne, szare spodnie z dresu i pogładził go po udzie. Szalał na ich punkcie. Zawsze, gdy widział gitarzystę w spodniach z wyciętym w udach materiałem musiał siłą zmuszać się, żeby się na niego nie rzucić. Kochał te uda.
Po plecach Uru przeszedł dreszcz zadowolenia. Uśmiechnął się, nie przerywając pocałunku. Marzył o tej chwili od tak długiego czasu. Nie chciał więc puścić go tak szybko. Chciał trzymać go w swoim objęciu, słyszeć westchnięcia satysfakcji uciekające z jego ust, czuć się bezpiecznie, w końcu nie musząc myśleć o konsekwencjach popełnianych czynów.
Kochać i być kochanym.
Oderwał się na chwilę od wokalisty, by zaczerpnąć powietrza i z głębokim zamiarem zrzucenia z niego koszulki w trybie natychmiastowym. Wiedział, że blondyn ma pięknie, aczkolwiek delikatnie wyrzeźbiony, płaski brzuch. Chciał go teraz, bezzwłocznie. Chciał zostawiać pojedyncze pocałunki na jego idealnym ciele. Jakby znaki jego własności, dowody na to, że blondyn należy tylko do niego. I że ma jego pozwolenie, na ukazanie mu swojego uczucia w jak najlepszy sposób i...
Właśnie coś sobie uświadomił. Przypomniały mu się momenty, w których Ruki uśmiechał się do niego w rzadki sobie, naturalny sposób, ten uśmiech, którym nie obdarzał nikogo, poza nim właśnie. Uśmiech, który od wielu lat był dowodem jego nieśmiałego uczucia.
Uruha zamarł. Od tak dawna... uśmiechał się do mnie w ten sposób. Przez tyle lat pozostawałem ślepy na te jego ciche podpowiedzi. Chciał, żebym go zauważył. Chciał... chciał, żebym dał mu szansę. A ja? Ja przez te wszystkie lata egoistycznie tego nie zauważyłem. Byłem zbyt zaślepiony własnymi uczuciami i jak kretyn uważałem że na niego nie zasługuję, że mną gardzi, żeby to zauważyć. Dlaczego....
W jego brzuchu nagle zatańczyły motyle. On naprawdę... Rukiemu naprawdę na nim zależało. To musiało być TO.
- Ruki... - zaczął nieśmiało - Bo wiesz... Ja...
- Tak? - wokalista bawił się kosmykiem jego włosów, uśmiechając się ciepło.
- Bo, no bo widzisz... Ja... Ja chyba cię... - jąkał się. Tak bardzo nie denerwował się nawet w dniu swojego pierwszego koncertu. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę - Kocham cię, Ruki.
Zaczerwienił się i opuścił wzrok. Świdrował spojrzeniem rzeźbienia na brzuchu blondyna, czekając na jego reakcję.
Ruki uniósł delikatnie jego twarz w dłonie i spojrzał na niego, mrużąc drapieżnie oczy, jakby zaglądał w głąb jego duszy. Delikatnie pchnął go na materac i zawisnął nad nim. Między serią pojedynczych pocałunków wyszeptał dwa słowa, które później obaj powtarzali na zmianę śmiejąc się cicho i mrucząc sobie do ucha: Kocham Cię.
__________________________________________
A tak w ogóle to chciałam zakomunikować, że nie lubię Ruksa XD Ale paring wydał mi się tak niezwykle słodki, że aż postanowiłam o nim napisać. Jak to powiedziała moja siostra... Tańcowały dwa Michały, tuturututu....~
No i Urusze Udeła ze specjalną dedykacją dla mojej Inu ٩꒰ ˘ ³˘꒱۶~♡
Przy tym opowiadaniu bardziej poszalałam, co? XD Tym razem też proszę o przychylne komentarze.O komentarze w ogóle! :D
To do następnego razu :) Keró-kón a.k.a. Tamashi.
WSZYSTKIE WYDARZENIA PRZEDSTAWIONE W TYM OPOWIADANIU SĄ WYMYSŁEM CHOREGO MÓZGU AUTORKI I CZYSTKĄ FIKCJĄ LITERACKĄ~
sobota, 28 grudnia 2013
niedziela, 22 grudnia 2013
Bez tytułu, Kazuki x Manabu
Więc tak... Zgodnie z obietnicą złożoną na fanpejdżu, pragnę podzielić się z wami moim pierwszym jrockowym opowiadaniem. Tak, nigdy wcześniej czegoś takiego nie pisałam.Dlatego mam do was małą prośbę... Potraktujcie mnie ulgowo XD
W każdym razie orgii nie ma, zaznaczam to na wstępie. Nie wiem, czy jeszcze coś napiszę, zobaczę, jakie będą reakcje. Ale na razie: przedstawiam wam moje opowiadanie.
Bez tytułu.
W każdym razie orgii nie ma, zaznaczam to na wstępie. Nie wiem, czy jeszcze coś napiszę, zobaczę, jakie będą reakcje. Ale na razie: przedstawiam wam moje opowiadanie.
Bez tytułu.
-
Ubieraj się – usłyszałem głos Byou, który brutalnie wyrwał
mnie ze snu.
Uchyliłem
oczy i zauważyłem, że w moją stronę leci para ciemnych jeansów
i czarno-biała koszulka.
- Daj mi spokój – wycharczałem i odwróciłem się twarzą do oparcia kanapy. Pech chciał, że wy-brałem niewłaściwy bok. Wtuliłem twarz w poduszkę, licząc naiwnie na to, że wokalista da mi święty spokój. Przeliczyłem się. Do pionu postawił mnie porządny kopniak w tyłek.
- Daj mi spokój – wycharczałem i odwróciłem się twarzą do oparcia kanapy. Pech chciał, że wy-brałem niewłaściwy bok. Wtuliłem twarz w poduszkę, licząc naiwnie na to, że wokalista da mi święty spokój. Przeliczyłem się. Do pionu postawił mnie porządny kopniak w tyłek.
-
Auuuuuu! - zawyłem – Byou, co to kurwa było?! - darłem się na
całe gardło.
Jednak
wokalista postanowił mnie olać.
Zza
framugi nagle wyłoniły się twarze Jina i Manabu.
-
Oho, Lider-sama znowu ma humory – perkusista zaśmiał się
szyderczo i przybił piątkę z Bu.
Spojrzałem na niego z wyrzutem.
Spojrzałem na niego z wyrzutem.
I
ty, Brutusie, przeciwko mnie...,pomyślałem,
posyłając im złowrogie spojrzenie. Jin, chichocząc, znów zniknął
za drzwiami, a za nim ten zdrajca, Manabu. Już
ja się z Tobą policzę...
Spojrzałem
na Byou:
-
Ale mnie głowa boli – nie poznałem swojego głosu – Dałbyś
mi odpocząć.
-
Trzeba było tyle nie pić – wymruczał, nie patrząc na mnie.
Kręcił
się po pokoju, starając się ogarnąć panujący w nim chaos. Z
rezygnacją podrapałem się po głowie i wstałem powoli z czerwonej
kanapy. Zabrałem ciuchy, które rzucił mi Byou i udałem się do
łazienki.
Zamknąłem
za sobą drzwi, westchnąłem i podskoczyłem nagle, bo mój wzrok
zatrzymał się na tafli lustra. Spoglądała na mnie jakaś
potworna kreatura, jakby sama Śmierć przyszła się o mnie
upomnieć. Jednak Śmierć zapewne uśmiechałaby się złowrogo a to
coś po prostu stało ogłupiałe, patrząc na mnie tępym wzrokiem.
-
Ach... No tak – powiedziałem sam do siebie, przykładając dłoń
do policzka. Potwór w lustrze zrobił to samo. To byłem ja? Ech...
Zapadnięte policzki, podbite oczy, rozmazane resztki wczorajszego
makijażu, blada cera o zielonkawym odcieniu. Pobladłem jeszcze
bardziej. Poczułem, że robi mi się niedobrze. Oparłem się o
umywalkę, oddychając głęboko. Przyłożyłem dłoń do ust i
przełknąłem zbierającą się w gardle żółć. Skrzywiłem się
i przepłukałem gardło wodą aby pozbyć się nieprzyjemnego smaku.
Następnie sięgnąłem do szafki, schowanej za lustrem i wyciągnąłem
pudełko tabletek na kaca. Zajrzałem do środka. Ostatnia...
Odetchnąłem z ulgą i z wdzięczności do losu, który jednak
zdawał się mi sprzyjać, ucałowałem pudełko z moją ostatnią
nadzieją, która chwilę później znalazła się w moim żołądku,
by za kilkanaście minut przynieść mi cudowne ukojenie.
Skrzywiłem
się jeszcze raz, widząc swoje odbicie w lustrze i zacząłem się
rozbierać.
Wszedłem
do kabiny. Ciepła woda była błogosławieństwem. Włączyłem
górny natrysk i stałem tak, apatycznie, dobre dwadzieścia minut,
zanim przystąpiłem do właściwej kąpieli.
Po
wyjściu spod prysznica spojrzałem jeszcze raz w lustro. Mokre włosy
lepiły mi się do twarzy, ale nie wyglądałem już tak źle. Ten
straszny facet już zniknął. Co prawda nie było idealnie, ale
dużo lepiej niż jakieś pół godziny temu. Opuchlizna prawie
zniknęła a skóra nabrała wypieków i zmieniła kolor na bardziej
naturalny.
Lekki
makijaż i będzie ok. Uśmiechnąłem
się i przystąpiłem do ubierania.
Gdy
już ze sobą skończyłem, wyszedłem z nagrzanej łazienki,
wypuszczając za sobą do mieszkania kłęby gęstej i białej jak
mleko pary.
-
O, zmartwychwstałeś – na mój widok Jin zrobił wyjątkowo
idiotyczną minę, która chyba miała być imitacją zdziwienia.
Puknąłem go
z pięści w głowę, niby od niechcenia. Z grymasem na twarzy potarł
bolące miejsce. Chyba pokazał mi język, ale nie miałem ani siły,
ani ochoty się upewniać.
Manabu
skierował ku mnie swoje wielkie, zdziwione oczy, kiedy opadałem
ciężko na starą kanapę.
-
Zajedziesz się – powiedział cicho – Bez powodu nie
doprowadziłļyś się do takiego stanu. Co się stało? - Patrzył
na mnie badawczo, wyglądał na zmartwionego.
- Bu... -
widząc jego wzrok skończyłem zdanie, zanim jeszcze w ogóle
zdążyłem je zacząć.
Ile
on tak potrafi bez mrugania? Spojrzałem
na niego w skupieniu, zapominając kompletnie o co pytał.
Faktycznie, nie mrugał.
Zapadła
wyczekująca cisza. Westchnąłem, widząc jego spokojne wlepione we
mnie spojrzenie i złapałem się za głowę.
-
Wytwórnia chce, żebyśmy jak najszybciej zaczęli nagrywać nowe
piosenki. Problem w tym, że nie mamy ich jeszcze napisanych a termin
jest za dwa tygodnie.
- No
to w czym problem? - wtrącił Jin.
- Ty
jesteś taki głupi, czy tylko udajesz? - spojrzałem na niego jak na
ostatniego kretyna – Jak masz jakieś GOTOWE do nagrania piosenki,
to droga wolna. Ale z tego co wiem, ostatnio wszyscy się zdrowo
opierdalaliśmy. No i o ile dobrze pamiętam mieliśmy dostać więcej
czasu – ostatnie zdanie wymruczałem pod nosem.
Westchnąłem.
Znowu. Kurcze, muszę nauczyć się nad tym panować.
Sięgnąłem
na stolik po paczkę Lucky Strike'ów Manabu, który widząc, że
podkradam mu fajki, prychnął na mnie wymownie. Olałem go i
zacząłem szukać zapalniczki.
-
Jest w paczce – burknął brunet.
Otworzyłem
pudełko. Faktycznie, była tam.
Rozejrzałem
się po pokoju, zaciągając się.
- A
ten gdzie polazł? - miałem na myśli Byou.
-
Pojechał po Chiyu i resztę – odparł Jin, już nie taki radosny.
Przez chwilę
zastanawiałem się, co ma na myśli przez „resztę”, ale
stwierdziłem, że nawet nie ma sensu pytać.
-
Przepraszam, że jestem do niczego – odezwałem się, przerywając
ciszę, która na chwilę za-padła w pokoju. Wiedziałem, skąd
bierze się przygnębienie tej dwójki – Od jutra bierzemy się
ostro do roboty – Powiedziałem, niby energicznie, pełen zapału
do pracy, ale wyszło to strasznie żałośnie.
-
Ta... - odburknęli zgodnie.
Wydawało mi
się, że na ich twarzach malowała się potworna niechęć i
zrezygnowanie. PSC wysysało z nasz wszelkie soki, traktując jak
kopalnie złota, która teraz zdawała się być już całkowicie
wyeksploatowana. Naprawdę, czasem aż nie mieliśmy żadnej ochoty
do życia, czuliśmy się jak marionetki. Trzepaliśmy dla nich grubą
kasę a oni wykorzystywali nas, jak chcieli.
Na szczęście
mieliśmy wsparcie w naszych fanach (tych normalnych, bo zdarzały
się napalone psycho-fanki, których unikaliśmy jak ognia). A
idealną odskocznią od rzeczywistości był śmiech, kochaliśmy się
wygłupiać. Jednak jak śmiać się w takiej sytuacji? Byliśmy
całkowicie bezradni, z nożem na gardle.
-
Mo... może poprosimy ich o przedłużenie terminu? - ciszę przerwał
nieśmiało Manabu.
- I
oczywiście ja zostanę wysłany jako reprezentant zespołu? -
powiedziałem kpiąco. Nienawidziłem tej części swoich obowiązków.
-
Możesz zabrać ze sobą managera, w końcu od czegoś go mamy,
prawda?
Jin patrzył
na mnie uważnie.
- O
ile w ogóle stanie po naszej stronie... - wymruczałem pod nosem.
- Co?
-
Nic.
Manabu już
otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy nagle drzwi otworzyły
się (w niezwykle radosny sposób, co potwornie mnie zirytowało) i
stanął w nich uśmiechnięty Byou, krzycząc „jesteśmy!”, tak,
jakby niewielki pokój był rozmiarów co najmniej boiska
baseballowego.
Następnie
do pokoju wszedł Chiyu a za nim ten mały cwaniak, Takeru. Jednak
nie sam. Do jego ramienia wtulona była drobniutka brunetka o bladej
cerze i wielkich, wystraszonych oczach. Miała na sobie dopasowane
spodnie, kozaki do połowy łydek i czarną bluzkę z fioletowym
nadrukiem w gwiazdki, która dość dokładnie, ale skromnie opinała
jej wąską talię. Długie, kasztanowe włosy opadały kaskadą
gęstych, lśniących loków na jej wątłe ramiona, zakrywając
lekko wystający obojczyk. Wyglądała jak porcelanowa lalka,
jednocześnie będąc bardzo naturalną.
Śliczna...,
pomyślałem.
- Kto
to jest? - wyszeptałem do Manabu, który spojrzał na mnie
zdziwiony.
- Zdaje
się, że to dziewczyna Takeru – przygryzłem wargę – i siostra
Chiyu, z tego co mi wiadomo – dodał szybko.
- Co
ona w nim widzi? - Zmierzwiłem włosy i ruszyłem się przywitać.
Gdy
podnosiłem się z kanapy, znów zakręciło mi się w głowie, więc
podparłem się o oparcie i po-łożyłem dłoń na czole, starając
się zniwelować zawroty. Gdy znów spojrzałem przed siebie,
zauważyłem że dziewczyna bacznie mi się przygląda. Ale
wstyd, pomyślałem,
podchodząc do nich. Rzuciłem Takeru krótkie „cześć”,
uścisnąłem dłoń Chiyu i zwróciłem się w stronę brunetki.
- Jestem
Kazuki – powiedziałem, kłaniając się. Dość głęboko zresztą,
co wyraźnie nie spodobało się Takeru, który patrzył na mnie z
wyraźnym mordem w oczach.
- Wiem
– uśmiechnęła się ciepło, ukazując rząd białych, idealnie
prostych zębów – Yuki – ukłoniła się.
Spodobał
mi się sposób, w jaki powiedziała to „wiem”. Nie, jak jedna z
tych szalonych fanek, które z obłędem w oczach mówią „wiem”,
a mają na myśli „wiem, jesteś Kazuki ze Screw, mogę wskoczyć
ci do łóżka?”. Brr...
-
Słuchasz naszej muzyki? - spytałem zaciekawiony, starając się nie
zwracać uwagi na małego pokurcza Miyamoto*, który dosłownie
buchał parą z nosa.
Nie wiem,
jaka odpowiedź bardziej by mnie ucieszyła, postanowiłem więc
czekać.
- Hm,
trochę – skinęła głową. Idealnie. Ani szalona, ani zielona.
Stwierdziłem, że jest to dziewczyna warta uwagi. Tylko był jeszcze
ten konus, który wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że tak
zuchwałe zachowanie z mojej strony jest jak najmniej mile widziane.
Ujął Yuki w pasie i nadąwszy policzki, ścisnął ją mocno,
jakby była jego własnością po czym ruszył w kierunku MOJEJ
kanapy. Gdy stał do mnie tyłem, pokazałem mu język, co nie uszło
uwadze Jina, których zachichotał, niezbyt dyskretnie. Przewróciłem
oczami i ruszyłem za kurduplem. Wyminąłem go jednak, kierując się
w stronę szafki z której wyciągnąłem paczkę papierosów,
zapalniczkę i usiadłem z ni-mi na stopniu prowadzącym z salonu do
kuchni, z mocnym postanowieniem nie udzielania się towarzysko.
Zapaliłem, mając wszystko centralnie w nosie, po czym włączyłem
tryb czuwania, starając się nie myśleć za dużo. Znudzony,
zacząłem oglądać rozsiadłe na moich czerwonych meblach
towarzystwo.
Nawet nie
zauważyłem, kiedy mój wzrok powędrował w stronę Yuki, która
nie odzywała się zbyt dużo. Tylko uśmiechała się i od czasu do
czasu wtrącała nieśmiało jakiś inteligentny komentarz. Cały ten
czas wtulała się w Takeru, który trzymał ją w zaborczym uścisku,
jak rak ofiarę w szczypcach, i co chwilę spoglądał złowrogo w
moją stronę.
Mały,
rozpuszczony cwaniak.
Po jakiejś
godzinie przyjechał Rui. Przywitał się i zamiast dosiąść się
do reszty, przyczłapał do mnie. Apatycznie wyciągnąłem paczkę
fajek w jego stronę. Gdy brałem ja z szafki była pełna, a teraz
została już ledwo połowa. Poczęstował się, nie spuszczając ze
mnie wzroku. Spojrzał na mnie, marszcząc brwi:
-
Słyszałem, że wczoraj nieźle popiłeś. Co się stało?
-
Nic.
Jakoś nie
miałem ochoty mu teraz o tym mówić. Już wystarczyło, że Jin i
Manabu martwili się z tego powodu. Byou o niczym nie wiedział, więc
i Rui wiedzieć nie musiał.
- Nie
kłam, Kazuki. Wiem, że w takich ilościach, sam pijesz tylko wtedy,
kiedy masz ku temu powód. No i jesteś strasznie przybity, takie
odosobnienie nie jest do ciebie podobne.
Westchnąwszy,
odwróciłem wzrok. Zapadła niezręczna cisza. Basista patrzył na
mnie wyczekująco.
-
No...? - ponaglił mnie.
-
Wytwórnia dała nam dwa tygodnie na pojawienie się w studiu z
gotowymi do nagrania piosenkami – powiedziałem na wydechu,
najciszej, jak to tylko było możliwe. Jednak Rui mnie usłyszał. Z
jego ust uciekło strasznie niewybredne przekleństwo.
Potarłem
skronie i popatrzyłem przed siebie. Mój wzrok napotkał zmartwione
spojrzenie Yuki. Takeru prowadził zawzięcie dyskusję z Byou, więc
nie był tak zajęty pilnowaniem swojej dziewczyny, która bez
chwili wahania postanowiła skorzystać z wolności i wstała z
kanapy, pewnie ruszając w naszą stronę. Poruszała się z taką
gracją...
-
Wszystko w porządku? - spytała z wyraźną troską w głosie –
Zawsze wydawało mi się że jesteś bardziej wesoły...
-
Wszystko ok, po prostu jestem zmęczony – uśmiechnąłem się
blado.
Usiadła po
mojej lewej stronie
- Sama
żyjesz wśród muzyków, więc pewnie to znasz...
- Tak,
miewają swoje humory – zaśmiała się w niezwykle czarujący
sposób, po czym zamilkła na-gle, rumieniąc się – Znaczy... Nie
o to mi chodziło.
Zaśmiałem
się, co szczerze powiedziawszy, zdziwiło mnie. Nie sądziłem, że
będę do tego zdolny. Nie tego dnia. A jednak.
- Nawet nie
zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo masz rację – uśmiechnąłem
się, przypominając sobie sytuację z przedpołudnia.
Spojrzała
na mnie pytająco.
- Jin
powiedział mi dzisiaj mniej więcej to samo, co ty przed chwilą tak
ładnie uogólniłaś - wyjaśniłem.
Tak, w
podobnych sytuacjach zawsze nazywał mnie „Lider-sama”, ale o tym
już Yuki nie po-wiedziałem.
Spojrzałem
przed siebie.
- Jaki
on jest? W sensie Takeru. Wiesz, chciałem usłyszeć na temat tego
pokurcza zdanie inne niż moje, które, niestety jest już wyrobione
odpowiednio.
- Nie
lubisz go prawda? - uśmiechnęła się do siebie, patrząc na
blondyna, prezentującego w tej chwili dumnie pełny zestaw swojego
uzębienia.
- No.
Niespecjalnie – popatrzyłem na nią i dodałem szybko – Ale
zawsze można to zmienić.
Znów się
zaśmiała.
- Jest
naprawdę kochany – powiedziała kładąc szczególny nacisk na
słowo „naprawdę” -
Pomocny,
opiekuńczy – ta,
chyba „nadopiekuńczy...” - Ogólnie,
nie jest taki zły, jaki się wydaje.
Hm. Szczerze
powiedziawszy, liczyłem na coś więcej. Ale to może nawet
lepiej...?
Wydawała się
zamyślona. Postanowiłem zmienić temat.
-
Napijesz się czegoś?
-
Chętnie – uśmiechnęła się
- Coś
konkretnego? - odwzajemniłem uśmiech.
-
Zaskocz mnie – spojrzała na mnie tajemniczo, mrużąc oczy.
Wstałem i
ochoczo ruszyłam w stronę barku. Obejrzałem się jeszcze raz za
siebie. Yuki wciąż siedziała na schodkach, patrząc się raz na
Chiyu, raz na Takeru. Zaufała mi, mogłem przecież dosypać jej
czegoś do drinka. Nigdy bym tego nie zrobił, ale sam fakt jej
ufności wywoływał u mnie nie-małe zdziwienie. A może po prostu
wiedziała że jest bezpieczna bo tuż obok siedzi jej brat i
chłopak?
Wzruszyłem
ramionami i otworzyłem barek. Nie zastanawiając się długo,
wyciągnąłem z niego butelkę Jacka Danielsa, z którą udałem się
w stronę lodówki. Wyciągnąłem Coca-Colę i na-sypałem do
szklanki nieco kostek lodu i zacząłem odmierzać proporcję. Nie za
dużo alkoholu, żeby jej nie upić, ale wystarczająco dużo, żeby
było czuć smak. Po czym odwróciłem się w stronę salonu i
ruszyłem ku schodkom, na których siedziała.
- A ty?
- spytała zdziwiona, wiedząc, że niosę tylko jedną szklankę.
- Mnie
wystarczy alkoholu jak na razie – zaśmiałem się nerwowo,
machając wzbraniająco ręka-
mi.
Lustrowała
mnie wzrokiem, pewnie oceniając, czy jestem trzeźwy. Chyba doszła
do wniosku, że tak, bo uśmiechnęła się promieniście.
-
Rozumiem – odparła, po czym ostrożnie powąchała zawartość
szklanki, zanim się napiła - Dziękuję.
-
Nie ma sprawy, od tego tu jestem - uśmiechnąłem się, wygrzebując
z kieszeni paczkę papierosów – ja jednak wybieram nikotynę. Mam
nadzieję, że ci to nie przeszkadza?
Pokręciła
energicznie głową.
Była
taka urocza, naturalna, skromna. Zauważyłem, że mi się podoba o
wiele bardziej, niż myślałem na początku. Zdecydowanie była w
moim typie. Przeklęty
Takeru.
Byłem tak
negatywnie nastawiony, myślałem, że tego dnia już dobrego mnie
nie spotka. Do cza-su aż ta niepozorna, pełna uroku osobistego
brunetka się uśmiechnęła. Nawet kac mi przeszedł, słowo daję!
Było mi
tylko smutno, gdy wychodzili. Nie, gdy ona wychodziła. Spędziłem z
nią cały wieczór i szczerze mówiąc, czułem pewien niedosyt,
chętnie porozmawiałbym z nią dłużej. Jednak, grzecznie się
ukłoniłem na pożegnanie i poczekałem, aż Byou zamknie za nimi
drzwi, po czym opadłem ciężko na kanapę.
Jin
popatrzył mnie mnie zaciekawiony.
- Dalej
męczy cię kac? - spytał złośliwie – Czy może planujesz, jak
dobrać się do uroczej siostry Chiyu?
Na jego
twarzy pojawił się szyderczy uśmiech. Wstałem i nic nie mówiąc
już drugi raz tego dnia, huknąłem go z pięści w czubek głowy.
Zawył z
bólu.
- Ale
wiesz, że ona jest już zajęta? - spytał, już bardziej poważnie
– Nie wiem czy twoje oczy łaskawie zauważyły, jak obściskiwała
się z Takeru.
Odwróciłem
się w jego stronę. Gdyby wzrok mógł zabijać, przysięgam, że
leżałby już przede mną, zimny, sztywny i martwy.
No cóż,
jednak nic mu nie było, może poza lekką dezorientacją. Nie
odważył się nawet odezwać.
Za to wtrącił
się wokalista.
- O co
ci cho-
-
Zamknij się, Byou.
Traciłem go
łokciem, wymijając go i czując na sobie ich zdziwione spojrzenia,
ruszyłem w stronę swojego pokoju.
Zatrzasnąłem
za sobą drzwi i z impetem rzuciłem się na łóżko. Przyłożyłem
dłonie do twarzy.
Co
ja wyprawiam?
A potem
dziwię się, że Jin twierdzi że mam humory. Mam. Zachowuję się
jak pieprzona, rozpuszczona księżniczka.
- Czas
dorosnąć, Kazuki – wyszeptałem, sam do siebie.
Ale o co
właściwie poszło?
„Obściskiwali
się dość wymownie”
Nienawidzę
małego gnojka.
Usiadłem
energicznie, jakbym nagle dostał olśnienia.
-
Ach... Więc o to chodzi – znowu gadałem do siebie.
Moje
rozmyślania przerwało uporczywe pukanie do drzwi.
Już
nawet we własnym domu nie można mieć odrobiny prywatności,
pomyślałem, po czym odezwałem się do osoby za drzwiami:
-
Czego? - zabrzmiało to bardziej, jak groźba.
-
Ehm... Kazuki... - nieśmiały głos Manabu – Co się dzieje?
- Nic –
burknąłem – Wynoś się.
Nie
chciałem go urazić, ale wolałem być sam, więc przyjąłem
taktykę „będę wredny, to może sobie odpuści”.
Nic bardziej
mylnego.
-
Otwieraj! – szarpał za klamkę.
Wytoczył
ciężkie działo. Kiedy zaczynał się tak zachowywać, wiedziałem,
że nie ma z nim żartów. Musiałem przyznać się do przegranej.
Chyba po prostu jestem zbyt miękki...
Z
rezygnacją podniosłem się z łóżka i udałem się w stronę
drzwi. Bardzo powoli, wciąż mając nadzieję, że sobie pójdzie.
Nie słyszałem go, ale mimo to wiedziałem, że tam jest. On sobie
tak ła-two nie odpuszcza. Czekał na wyjaśnienia.
Przekręciłem
kluczyk i uchyliłem drzwi, pozostawiając wąską szparę, tak, że
Manabu widział tylko kawałek mojej twarzy.
-
Taaaaaaak? - spytałem grzecznie.
Manabu
odchrząknął. Stał z założonymi na piersi rękami i patrzył na
mnie wilkiem.
- Wpuść
mnie – zażądał.
Zacząłem
się wykręcać, że chcę iść już spać, że od jutra musimy się
zabrać za materiał dla wytwórni, ale nie chciał słuchać.
Popchnął
drzwi a że nie miałem ani siły, ani ochoty z walczyć, ustąpiłem.
-
Kazuki, co się dzieje? - spytał, gdy tylko zamknął za sobą
drzwi.
Usiadłem na
łóżku. Westchnąłem i spojrzałem w ciemność malującą się za
oknem.
- Nic.
- Nie
kłam, przecież widzę. Chodzi o tę dziewczynę? - przekrzywił
głowę. Czy mi się wydawało czy był smutny?
Przypominał
szczeniaka.
Nie
ulegaj! Przekonywałem
sam siebie w myślach.
- Po
pierwsze, nie powinieneś...
Nie
wytrzymałem i przerwałem mu:
-
Pierwsza zasada – JA. SIĘ. NIGDY. NIE. ZAKOCHUJĘ.
Popatrzył na
mnie z politowaniem.
-
Chciałem powiedzieć, że nie powinieneś przejmować się tak
głupimi komentarzami Jina, ale już wszystko wiem. Pogrążyłeś
się – uśmiechnął się szeroko i pochylił w bok, zgrabnie
unikając lecącej w jego stronę poduszki.
Usiadł
przede mną na podłodze. Udałem, że patrzę gdzieś na ścianę.
- No i
czym ty się tak przejmujesz? - ponowił temat.
-
Niczym się nie przejmuję. Ścianę podziwiam, nie wolno mi? -
spytałem drwiąco.
Manabu
spojrzał na mnie, jak na kogoś bardzo potrzebującego pomocy.
Odwróciłem wzrok w jego stronę i spojrzałem mu w oczy. Były
niezwykle mądre. Poczułem, że jest chyba jedyną osobą, która
się o mnie martwi. Której na mnie zależy.
Żależy...?
Coś we mnie
drgnęło. Przez chwilę wydawało mi się, że zamiast niego siedzi
koło mnie Yuki.
Czy jej
zależałoby na mnie tak, jak zależy jemu?
Przede mną
wciąż siedział Manabu. Mój przyjaciel.
Spojrzałem
na niego czując, jak powiększają mi się źrenice, nie mogąc
otrząsnąć się z dziwnego uczucia, jakie nagle mną zawładnęło.
-
Kazuki? - wydawał się wystraszony nie na żarty. Usiadł koło mnie
i przyłożył mi dłoń do czoła, chcąc sprawdzić mi
temperaturę.
Nie wiem,
co zaczęło mi odbijać, ale z reakcji Bu wynikało, że wcale nie
mam gorączki. Usiadł prosto i patrzył na mnie w skupieniu.
Jaki
śliczny... Jak laleczka...
Zaraz,
co?
Moja dłoń
poruszyła się, zupełnie, jakby posiadała własną wolę, i
ułożyła się na jego twarzy, głaszcząc miękki policzek.
Co
się ze mną dzieje?
Zesztywniał.
Jego twarz przybrała lekko czerwony odcień.
Poczułem
suchość w ustach.
Przede mną
siedział Manabu? Czy może była to Yuki? Wodzony ślepym instynktem
zacząłem się do niego (niej?) zbliżać. Moja ręką, znów
samodzielnie, znalazła się na guziku od jego koszuli, odpinając go
zręcznie.
-
Kazuki, co ty robisz? - teraz nie był już wystraszony. Był
oburzony. Ale nie poruszył się.
Odpiąłem
więc drugi guzik. Potem trzeci...
-
Kazu... - oddychał głęboko – Kazu... ki.
Zamknął
oczy, rozchylił wargi.
Co
on wyprawia? CO JA WYPRAWIAM?!
Pochyliłem
się nad nim. Był coraz bliżej i bliżej...
W głowie
mi wirowało.
Nagle
poczułem dotyk jego ciepłych ust. Potem jego język na moim,
bawiący się znajdującym się tam kolczykiem. Oddychał głośno.
Złapałem go
w talii i przyciągnąłem do siebie. Pachniał tak słodko...
Truskawki.
Czemu
on do cholery pachnie truskawkami?
Położył
ręce na moich ramionach, jego dłonie zaplątały się w moje włosy.
Taki
delikatny...
To
nie jest Yuki. To Manabu. MÓJ Manabu. Tylko mój.
Mój
przyjaciel.
Odczepiłem
się od niego delikatnie, nie patrząc mu jednak w oczy. Rozum wrócił
na swoje miej-sce, Dłonie odzyskały czucie.
Patrząc na
jego rozpiętą koszulę poczułem, że się rumienię. Jednak nie
puściłem go. Dalej siedział na moich kolanach.
Jednak, mimo
wszystko, bałem się jego reakcji. Dlatego unikałem jego
spojrzenia. Przynajmniej starałem się to robić, ale szybko
podniosłem wzrok i spojrzałem na niego.
On również
nie patrzył się na mnie. Jego wzrok skupiony był na jakimś bliżej
nieokreślonym punkcie. Miał zmarszczone brwi, przygryzał wargę.
Ująłem jego
twarz w dłonie i odwróciłem w swoją stronę. Dalej unikał mojego
wzroku. Wyglądał, jakby coś go bolało. Poczułem wyrzuty
sumienia.
- Co
się stało? - spytałem – Jesteś zły za to, co zrobiłem?
Wyglądało, jakby ci to nie prze-
- Nie o
to chodzi – przerwał mi. Zesztywniałem. Jego głos był lodowaty.
Czułem się tak, jakby wbijał mi szpilki w ciało. Puściłem go.
- W
takim razie, o co?
Zaczerwienił
się, słysząc to pytanie. Nie wiem, czy go to zezłościło,
wywołało zakłopotanie, dezorientację... Postanowiłem czekać na
odpowiedź.
Wziął
głęboki wdech.
- Po
prostu nie chcę być nagrodą pocieszenia – skrzywił się – Nie
możesz mieć Yuki, to myślisz że mnie uda ci się zdobyć?
Prawie
krzyczał. W jego oczach tańczyły łzy.
Nie
płacz.
- ...Nie
w taki sposób, Kazuki – dokończył zdanie, patrząc na mnie. Jego
twarz wyrażała głęboki ból.
To
spojrzenie, te słowa... uderzyły we mnie całą swoją siłą,
wwiercając mi się w mózg i serce.
Jeszcze
raz, ostrożnie przeanalizowałem wszystko, co się dzisiaj stało.
Przed oczami
tańczyły mi obrazy. Upierdliwy Jin, wkurzający Takeru, urocza
Yuki, radosny Byou... I w końcu obraz Manabu. Cały czas się bał.
Martwił się. Jako jedyny, naprawdę się o mnie martwił. Był
jedynym, który zdawał się mnie rozumieć. Zawsze się tak
zachowywał.
Ale
to przecież normalne. W końcu był moim przyjacielem.
Był
nim prawda? TYLKO przyjacielem.
Spojrzałem
na niego, zdziwiony.
Czyżby...?
Nie, nie możliwe.
-
Manabu... - zacząłem ostrożnie – jesteśmy PRZYJACIÓŁMI,
prawda?
Zdałem sobie
sprawę z tego, że mój głos jest całkowicie wyprany z emocji.
Manabu
prychnął.
- Czy
tak całuje się przyjaciela?
Patrzyłem na
niego zszokowany. Oczy miałem tak szeroko otwarte, że dziwię się,
że nie postanowiły wypaść mi z oczodołów.
- Co
chcesz przez to-
-
Jesteś idiotą, Kazuki – przerwał mi, ujmując moją twarz w
dłonie i całując mnie.
Znów, nie
był to powierzchowny pocałunek.
-
Widzisz, o czym mówię? - powiedział, patrząc na mnie wyczekująco.
-
Czekaj... - powiedziałem, ale nie dał mi skończyć, bo nasze usta
znowu się spotkały.
Byłem
zdziwiony. Ja to zacząłem.
Wydaje mi
się, że chciałem odreagować. Zapomnieć o ślicznej brunetce.
Niestety, udało mi się to ze znacznie lepszym efektem, niż
przewidziałem.
A teraz...
teraz siedziałem na swoim łóżku, całuąc się z najlepszym
kumplem, któremu, jakby tego było mało, chyba zależało na czymś
więcej.
Nie
wiedziałem, co mam robić. Uczucia wirowały we mnie jak dzikie,
odbijając się od jednego punku do drugiego, niczym piłeczka
ping-pongowa.
Ale
musiałem to przyznać – chyba czułem coś do tego małego
szantażysty. I bynajmniej, całowanie Yuuto miało się nijak do
Manabu.
Yuu był
wtedy strasznie rozkojarzony, a ja świetne się bawiłem. Skakałem
po całej scenie, pełen życia, aż nagle do głowy wpadł mi
idiotyczny pomysł. Podszedłem do naszego ówczesnego basisty i
zadowolony spytałem: „hej, pocałujmy się, będzie zabawnie”.
Fanki piszczały jak dzikie.
A Manabu?
Jego twarz z tamtej chwili pojawiła się nagle w mojej głowie.
Udawał, że tego nie widzi. Po koncercie był przybity, nie chciał
z nikim rozmawiać. Myślałem wtedy, że po prostu był zmęczony,
ale mój umysł nagle rozjaśniła bardzo jasna lampka.
To
trwa tak długo?
Przywarłem
do niego bardziej, przytulając go mocno. Chciałem mu pokazać, że
mi na nim zależy, że w moich ramionach jest bezpieczny.
Jego język
głaskał moje podniebienie. Zdałem sobie sprawę z tego, że
oddycham głośno. On zresztą też.
Pieprzyć
to, pomyślałem
zrzucając z niego koszulę.
Jego dłonie
zatopiły się w moich włosach, które, nieproszone opadły mi na
twarz. Jego dotyk był taki kojący...
Zapomniałem
o wszystkich przykrościach.
Byłem tylko
ja i on. Nawet pozornie idealna brunetka wyparowała. Tu było moje
szczęście – sie-działo mi na kolanach całując mnie tak, jakby
miało nie być jutra.
Z moich ust
wyrwało się westchnięcie, co tylko rozochociło Manabu.
I wtedy
zacząłem się zastanawiać, czy to aby na pewno dobry pomysł. To
nie tak, że tego nie chciałem, wręcz przeciwnie. Po prostu do
pokoju w każdej chwili mógł wejść Byou albo Jin, bo Manabu nie
zamknął drzwi na kluczyk. O nie, zdecydowanie nie chciałem, żeby
zastali mnie w takiej sytuacji. Szczególnie Jin. Chyba zapadłbym
się pod ziemię.
Zacząłem
nerwowo spoglądać w stronę drzwi.
Bu puścił
mnie, widząc moją reakcję.
- Co
się stało? - spytał zdziwiony.
- Nie
mogę... Nie teraz – opuściłem głowę. Znów nie chciałem
widzieć wyrazu jego twarzy.
Westchnął
smutno.
-
Rozumiem. Więc jednak...
- Nie,
nie o to chodzi – zaprzeczyłem energicznie, przerywając mu – Po
prostu nie jestem na to jeszcze gotowy. Ani psychicznie... -
spojrzałem na jego rozczarowaną twarz – ...Ani fizycznie.
-
Rozumiem – wstał szybko i wziął swoją koszulę do ręki z
zamiarem opuszczenia mojego po-koju, kompletnie nie troszcząc się o
fakt, że wychodzi ode mnie półnagi, co mogło być źle (a w tej
sytuacji raczej właściwie) odebrane. Albo też zrobił to z
premedytacją.
-
Czekaj – w ostatniej chwili złapałem go za rękę. I przy okazji
zauważyłem, że sam jestem bez koszulki.
Obróciłem
go jednym ruchem w swoją stronę. Miał łzy w oczach, zrobiło mi
się strasznie głupio.
Patrzył na
mnie wyczekująco. Nic nie powiedziałem. Nawet na niego nie
patrzyłem.
Poczułem,
jak jego ręka opuszcza moją. Osunął się na kolana i ukrył twarz
w zdjętej mu przeze mnie koszuli. Zaszlochał gorzko.
- Ma-
- Ty
masz zawsze wszystko w dupie, prawda? - przerwał mi – Zawsze tylko
tak, jak Tobie wygodnie. Tak, by inni mieli wyrobione tylko dobre
zdanie na Twój temat. Wstydzisz się przyznać do własnych uczuć,
o ile w ogóle je posiadasz!
Nie
krzycz, błagałem
w myślach.
Jin
i Rui już pewnie stali pod pokojem z uszami
przyklejonymi
do drzwi.
Rozejrzałem
się tak, jakby mieli się czaić za każdym meblem i usiadłem koło
tej zapłakanej kupki nieszczęść.
-
Słuchaj – powiedziałem spokojnie, odklejając jego twarz od
mokrej od łez koszuli – Nie cho-dzi o to, że Cię nie chcę, broń
boże. Po prostu muszę do tego dojrzeć – Uśmiechnąłem się,
ocierając mu dłońmi łzy z twarzy – Jesteś naprawdę słodki i
zależy mi na Tobie, ale jesteś facetem, no i... No, potrzebuję
trochę czasu, czuję się z tym po prostu nieswojo.
Pociągnął
nosem,
- Tylko
o to chodzi? Wstydzisz się mnie?
Podrapałem
się po karku.
- Po
prostu daj mi czas – uśmiechnąłem się i pocałowałem go w
czoło.
Rozpromienił
się. Wyglądał tak uroczo. Przytuliłem go i uśmiechnąłem się
sam do siebie.
Wzbudza
poczucie winy jak mało kto...
Manabu
ziewnął subtelnie. Spojrzałem na niego, zmartwiony. Wyglądał,
jakby miał zasnąć na siedząco.
Wstałem i
podałem mu rękę.
-
Chodź. Zaraz zaśniesz. Tutaj nie możesz zostać.
Pomogłem
mu wstać i odprowadziłem do drzwi. Spodziewałem się, że usłyszę
odgłosy odda-lającego się w pośpiechu perkusisty, ale nic takiego
się nie stało. Ulżyło mi.
Zanim
Manabu poszedł spać, przytulił mnie i wyszeptał:
-
Dziękuję.
- Za co?
- spytałem zdziwiony – Przecież przed chwilą...
- Za
to, że dałeś mi nadzieję.
Pocałował
mnie w policzek, po czym odszedł, speszony, do pokoju, który zawsze
był dla niego przygotowany.
Byłem
oszołomiony. Położyłem dłoń na policzku, w miejscu, w które
pocałował mnie Manabu. Stałem tam jeszcze chwilę, zanim
uświadomiłem sobie, co właśnie zrobiłem. Uderzyłem się z
otwartej dłoni w czoło.
- Ty
kretynie.
Ups. Nie
miałem mówić tego głośno.
Zza ściany
nagle wyłoniła się zdziwiona twarz Jina. Wyglądał, jakby coś
intensywnie analizował. Rzadki widok.
- Czemu
jesteś bez koszulki? - spytał mnie tak, jakby zadawał pytanie
osobie cierpiącej na ost-rą schizofrenię. Miałem wrażenie, że
pyta „no to gdzie widziałeś tego ogromnego smoka?”.
Odwróciłem
się na pięcie, chcąc odejść i za wszelką cenę uniknąć
konfrontacji. Poczułem, że moja twarz przybiera kolor dojrzałego
buraka.
- Stój!
- powiedział władczym tonem.
Zamurowało
mnie. Powoli (BARDZO powoli) obróciłem się w jego stronę.
- Co to
było przed chwilą? - spytał podejrzliwie.
- Ale
że niby co? - postanowiłem udawać głupka. I tak już uważał, że
jestem nienormalny.
- Ta
cała dziwna sytuacja z Manabu – niecierpliwił się – Nie
zgrywaj debila, Kazuki.
Wpadłem.
Wpadłem po
uszy.
Do niezwykle
głębokiego bagna.
Kurwa.
- No
więc... - Wymyśl coś! - Przyszedł
mnie prosić o radę -uśmiechnąłem się sztucznie.
-
Dlatego jesteś bez koszulki – To nie było pytanie. To było
pokazanie, jak bardzo mi nie wierzy. Zmarszczył jedną brew.
Ile z tego
usłyszał?
Przebierałem
nerwowo nogami, patrzyłem w podłogę. Zacząłem się pocić.
-
Kładłem się już spać – udawałem, że jest mi wszystko jedno.
Jin dalej
mi nie wierzył.
-
Kazuki... - poczułem się przyparty do ściany.
O nie.
-
Dajcie wy mi wszyscy w końcu święty spokój – zdenerwowałem się
– Idę spać, dobranoc.
Obróciłem
się szybko, jednym krokiem wszedłem do pokoju i zdecydowanym ruchem
zamknąłem za sobą drzwi. Na klucz, żeby mieć względną pewność,
że nikt już nie zakłóci mojego spokoju.
Za dużo
zdarzyło się tego dnia. Zdecydowanie za dużo. Gdybym się wkurzył,
mógłbym mieć jeszcze trupa na sumieniu. A tego zdecydowanie nie
chciałem.
Opadłem na
łóżko.
Co ten Manabu
ze mną zrobił?
Przyszedł,
pomachał rzęsami, zrobił słodką minę i jestem urobiony.
Zakląłem
pod nosem, przewracając się na bok.
Usilnie
próbowałem sobie wmówić, że wolę dziewczyny, że to przecież
oczywiste. Okazało się, że to wcale nie takie proste.
No bo tak...
Najpierw urocza Yuki, którą już miałem zamiar odbijać Takeru,
powaliła mnie całkowicie na nogi swoim urokiem osobistym,
sprawiając, że momentami zapominałem, jak się mówi po japońsku,
tylko po to, żebym zaraz potem uświadomił sobie, że mój
najlepszy przyjaciel od dawna próbuje zwrócić na siebie moją
uwagę a jego intencje są co najmniej oczywiste. A jeszcze jakby
tego było mało, ja chyba te uczucia odwzajemniałem.
Wszystko to
było strasznie porypane.
Pozwoliłem,
żeby zgrabnie poskładana wiązanka przekleństw wypłynęła z
moich ust, po czym prychnąłem z dezaprobatą i schowałem twarz w
poduszce. Dla odmiany, znów przeklinając.
- Ale z
ciebie skończony kretyn – wymruczałem, nadal z poduszką na
twarzy.
Ta sytuacja
była mnie całkiem nowa.
Fanserwis się
nie liczy. Nie wiążemy tego z naszym życiem prywatnym. Nie
wkładamy w to uczuć. Robimy to dla zabawy i większości przypadków
jest to z góry zaplanowane.
Tylko raz się
zapędziłem. Wtedy z Yuuto, kiedy za bardzo się wczułem i w ruch
poszedł język. Ale to było tylko raz. I bynajmniej nie miało to
nic wspólnego z moimi prawdziwymi uczuciami.
A teraz...
Manabu,
ty idioto.
Ale przecież
to nie jego wina. Ja to zacząłem. Teraz już sam nie wiem, czy aby
nie było tak, że patrząc na Yuki myślałem podświadomie o
Manabu, że potem tak się na niego rzuciłem. Z tru-dem łączyłem
fakty.
Chyba
jestem zmęczony, pomyślałem i
ziewając ułożyłem się wygodniej, kładąc poduszkę między
kolana**. Głupi nawyk, ale zawsze tak zasypiam w samotności.
Było mi
wygodnie. Zamknąłem oczy.
***
Nieśmiałe
promienie letniego słońca połaskotały mnie w powieki. Ciepło
głaskało moją twarz.
Powoli
otworzyłem oczy. Podniosłem się na łóżku, przeciągając się.
Usiadłem
pionowo, spuszczając nogi na ziemię, po czym wstałem i ruszyłem w
stronę drzwi.
Już miałem
naciskać na klamkę, kiedy nagle przypomniał mi poprzedni wieczór.
Zamarłem. Reszta zespołu mogła wciąż być w moim salonie i spać
na kanapie (miałem tylko jeden pokój gościnny – dla Manabu,
który najczęściej do mnie wpadał i tak się przyjęło, że
zawsze on tam spał).
Przełknąłem
ślinę.
Przecież
nie będę ich wiecznie unikał i siedział w nieskończoność w
moim pokoju, jak tchórz, upomnia-łem
się w myślach, po czy, zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi i
wyszedłem na korytarz prowadzący do pokoju dziennego.
Odetchnąłem
z ulgą. Moje czerwone meble stały puste. Pojechali sobie.
Ulga jednak
nie trwała długo. W przeciwległym wejściu zauważyłem ruch i do
pokoju wszedł drugi gitarzysta, przecierając zaspane oczy.
-
Kazuki...? - popatrzył na mnie niepewnie.
Nie
wytrzymałem. Był taki uroczy.
Podbiegłem
do niego i przytuliłem mocno.
-
Manabu – wymówiłem jego imię, odgarniając mu energicznie włosy,
opadające na twarz – Są tutaj?
- Co? -
był rozkojarzony – Ahaaa, chodzi ci o chłopaków. Nie, pojechali
ju-
Nie dałem mu
dokończyć. Pocałowałem go. Chciałem się upewnić, czy aby na
pewno się nie myliłem.
Ale nie.
Nie mogłem się mylić. Nie w tym wypadku.
Pogodziłem
się z faktem, że go... kocham.
O
nie, tym razem tak szybko cię nie puszczę, pomyślałem,
pogłębiając pocałunek. Położyłem mu dłoń na włosach, drugą
na biodrze i przyciągnąłem go bliżej do siebie.
Jeszcze przed
chwilą spał, a teraz wydawał się być już całkowicie wybudzony.
Z jego ust
uciekło westchnięcie.
Dalej
pachniał truskawkami. Był taki niewinny, uroczy. Jak dziecko.
Jednak z
drugiej strony emanował pewnością siebie, agresją.
Zabrakło mi
tchu, więc puściłem go powoli. Oddychał ciężko. Ja zresztą
też.
-
Kazuki... - jego oczy były ogromne. Jak dwa wielkie talerze
satelitarne, przysięgam – Zmieniłeś zdanie?
-
Przepraszam, że byłem takim zapatrzonym w siebie idiotą i nie
zauważyłem tego wcześniej...
Spojrzałem
na niego. Zarobił przebiegłą minę.
- Czego
nie zauważyłeś – wziął mnie pod włos. Zaczerwieniłem się.
- Że
Cię... - zacząłem niepewnie – Że Cię... kocham.
Powiedziałem
to tak cicho, że nie miał prawa tego usłyszeć. I nie usłyszał.
Albo też pogrywał sobie ze mną. Uśmiechnął się szeroko.
-
Nie usłyszałem – udał, że skupia się na moich kolczykach.
Bawił się tunelem w moim uchu - powtórz.
-
Kocham Cię, kretynie! - wykrzyczałem, cały czerwony na twarzy.
Spojrzał
na mnie usatysfakcjonowany. Spodziewał się tego?
- ja
Ciebie też kocham. Dziękuję, że to zdałeś sobie z tego sprawę
– wyszeptał, nie patrząc mi w oczy. Zauważyłem, że się
uśmiecha.
Moje usta
wygięły się w uśmiechu. Poczułem ciepło w okolicy serca. Tak.
Kochałem go.
Ująłem jego
twarz delikatnie w dłonie i zwróciłem w swoją stronę. W jego
oczach tańczyły łzy. Jednak wiedziałem, że tym razem był to
wynik jedynie czystego szczęścia.
Zbliżyłem
do siebie jego twarz. Jego oddech był taki ciepły. Zamknąłem oczy
i pocałowałem go.
Mój
Manabu.
Mój
przyjaciel.
Tylko mój.
Kocham
cię.
*Miyamoto to
prawdziwe nazwisko Takeru. W zasadzie nazywa się Takeshi Miyamoto.
**Kazuki
faktycznie ma taki nawyk.
Coś wam powiem... MIAŁAM TO PIĘKNIE WYRÓWNANE. ALE NIE, WSZYSTKO MUSIAŁO SIĘ ZEPSUĆ. Więc, jeśli znajdziecie jakieś przerzuty w środku wersu to się nie zdziwcie, po prostu napiszcie mi o tym ;) Pozdrawiam i dziękuję za cierpliwość. Keró-kón a.k.a. Tamashi.
WSZYSTKIE WYDARZENIA PRZEDSTAWIONE W TYM OPOWIADANIU SĄ WYMYSŁEM CHOREGO MÓZGU AUTORKI I CZYSTKĄ FIKCJĄ LITERACKĄ~
WSZYSTKIE WYDARZENIA PRZEDSTAWIONE W TYM OPOWIADANIU SĄ WYMYSŁEM CHOREGO MÓZGU AUTORKI I CZYSTKĄ FIKCJĄ LITERACKĄ~
Subskrybuj:
Posty (Atom)